— 22 marca 1986 roku —
Raz.
Srebrzyste światło księżyca majaczy na rozedrganej na tafli jeziora. Nad brzegiem stoi dom – jeden z tych obdartych pazurem czasu, z żółtymi zaciekami na niegdyś białych panelach elewacyjnych – pogrążony w niemej ciemności, lecz nie takiej, jakiej doświadczają domy, których właściciele wyjeżdżają. Nie, ten dom spowija cisza innego rodzaju; złowrogo wyczekująca, jakby nie był budynkiem, a widzem ukrytym za kotarą teatralnej loży, który wstrzymał oddech w przerwie pomiędzy kolejnymi aktami.
Dwa.
Prę do przodu, choć rachityczne ciało coraz bardziej ugina się pod ciężarem słodkiego zmęczenia. Nie wiem, jak udaje mi się pokonać ostatnie kilkaset metrów, ani skąd biorę siły, by wspiąć się na stos ustawionych pod oknem szopy opon, by zajrzeć do środka.
— Eddie — szepcę półprzytomnie — Eddie, to ja. Ellie. Chcę ci pomóc.
Zdaje mi się, że coś poruszyło się w mroku. Instynkt samozachowawczy nakazuje mi się w tej sytuacji cofnąć, a wtedy moja stopa ześlizguje się z wilgotnej gumy. W ostatnim odruchu próbuję się czegoś chwycić, jednakże na próżno.
Trzy.
Mój policzek zapada się w miękkie błotniste podłoże. Z głuchym jękiem przekręcam się na drugi bok. Ciepły strumień, mający swe źródło w pulsującej bólem skroni, rozlewa się po mojej twarzy, wdziera się pomiędzy wargi i pozostawia w ustach metaliczny smak. Na więcej nie mam sił, więc zamykam oczy w oczekiwaniu, aż dyskomfort minie. A potem słyszę skrzypienie drzwi i zbliżające się ku mnie kroki.
Cztery.
Silne ręce oplatają moje ciało i unoszą ku górze. Zmuszam się, by spojrzeć na twarz swojego wybawcy (lub kata – przekonać mam się dopiero za kilka chwil), lecz moja wizja jest mglista, a fizjonomia nieostra. Zaraz potem czuję grunt pod stopami; domyślam się, że osoba, która mnie podniosła, nie jest w stanie wnieść mnie do środka. Zagryzam policzek od środka i zmuszam ciało do współpracy.
Eddie, to ty?
Wprowadza mnie po rozchybotanych schodkach do zakurzonej szopy – drobinki pyłu wirują w powietrzu i wdzierają się w drogi oddechowe, powodując nieprzyjemne drapanie.
— Mam nadzieję, że nie wpadnie tu zaraz cały oddział FBI — mówi Munson, siląc się na słaby uśmiech. Prowadzi mnie w głąb zagraconego pomieszczenia, pomaga zdjąć ciężki plecak, a następnie sadza na rozkładanym krzesełku wędkarskim. Sam zaś kuca naprzeciwko mnie i ujmuje moją twarz w dłonie. — Nie wygląda to dobrze. Musimy cię opatrzeć.
Szturcham nogą ekwipaż u moich nóg. Zabrałam z domu apteczkę z myślą, że to Eddie może być ranny, tymczasem okazuje się, że to ja jestem w potrzebie. Chłopak od razu pojmuje moją sugestię i odnajduje rozpinaną saszetkę pełną zafoliowanych opatrunków. A wraz z nią lasagne zapakowane w plastikowe pojemniki.
— Jedz. To dla ciebie — proponuję.
— Nie jestem głodny — kłamie, a ja syczę z bólu, gdy spirytus salicylowy spływa po mojej wilgotnej od potu i łez twarzy. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że całą drogę nad jezioro płakałam – ze strachu, złości oraz bezsilności. — Mam tutaj małą sierotkę do zaopiekowania.
Stara się żartować, jednakże w obecnej sytuacji brzmi to niezwykle żałośnie. W spokoju czekam, aż niezdarnie przyklei plaster do mojej skóry.
— FBI to twój najmniejszy problem — odzywam się, gdy moje tętno nieco się uspokaja — Jason Carver i jego banda cię szuka. Uciekłam im.
CZYTASZ
Lament diabła || Eddie Munson x OC
Fanfiction„- Są przekonani, że to ty zabiłeś Chrissy - mówię szeptem, jakby w obawie, że wypowiedzenie tego zdania na głos, uczyni go prawdziwym, nada mu ciało, że przepisze historię i przypisze winę Eddiemu. - A zabiłem? - pyta, opuszczając dłonie. Patrzy n...