— 22 marca 1986 roku —
Siedzę na skraju łóżka, wpatrując się w swoje rozedrgane dłonie, które naprzemiennie zaciskam w pięści i rozluźniam, podczas gdy żołądek boleśnie się kurczy, grożąc zwróceniem – wprawdzie skromnej, lecz nadal całej – treści, a w uszach słyszę zaś pulsowanie własnej krwi.
Oddychaj, Ellie, powtarzam sobie niczym mantrę, kiedy bielmo panicznego zamroczenia zasnuwa zmysł wzroku. Staram się zapanować nad rozchybotanymi reakcjami organizmu, jednakże potok myśli, niebezpiecznie wartkich, skutecznie mi to uniemożliwia. W atawistycznym odruchu kładę się na łóżku i przyciskam do twarzy poduszkę, w którą tłumię krzyk bezsilności.
Nie wiem ile czasu spędzam w tej pozycji; wypuszczam pościel z rąk dopiero, gdy moje ramiona drętwieją, a samochód mamy odjeżdża z podjazdu. Ostrożnie podnoszę się i na miękkich nogach podchodzę do okna, upewniając się, że pojechała do pracy. Kiedy Ford znika za zakrętem, ogarnia mnie poczucie błogiej ulgi; nie udało jej z nikim zamienić dyżurem i spędzi całą noc w szpitalu.
Dopiero teraz znajduję w sobie siłę, aby działać. Ostrożnie uchylam drzwi i wymykam się z pokoju, skąd na palcach przemykam się do gabinetu taty, uważając przy tym, aby nie opierać ciężaru ciała na sędziwych sosnowych deskach, zdradzających moje położenie żałosnymi jękami. Przypominają mi się lekcje baletu ze szkoły podstawowej; chcę wierzyć, że pozostało mi coś z dawnej gracji i że brakuje mi tylko partnera do pas de deux.
Po kilkudziesięciu sekundach, które wydają się dla mnie całą wiecznością, udaje mi się dotrzeć do celu. Przekręcam gałkową klamkę, a moim oczom ukazuje się skąpane w słabym świetle ulicznej latarni pomieszczenie zastawione książkami, zwiniętymi w tuby mapami, teodolitami, koordynatografami i innymi urządzaniami, których nazw nie potrafię powtórzyć. Pomimo fasady zagracenia, potrafię poruszać się po tym pokoju niemalże po ciemku. Przedmiot, po który zresztą przybyłam, leży wyeksponowany na biurku, jakby czekał, aż pochwycę go w swoje ręce. To też czynię, a mapa geodezyjna Hawkins cicho szeleści, gdy zabieram ją z blatu.
Wracam do swojego pokoju i zawieszam ją na korkowej tablicy. Plany tego typu, szczególnie te wykonywane przez tatę, są niezwykle dokładne, ale mają jeden mały mankament – nie obrazują rzeczywistego ułożenia terenu, zatem dłuższą chwilę zajmuje mi zrozumienie, czym są ponumerowane prostokąty i kwadraty. Kiedy udaje mi się rozpracować mapę, mogę w pełni się skupić.
Ciało Chrissy zostało znalezione w domu na kołach Munsonów; przynajmniej tak twierdziła telewizja. Wbijam pinezkę na działce odpowiadającej parkowi przyczep i wodzę wzrokiem po rysunku taty. Gdzie Eddie mógłby czuć się bezpiecznie? Kolejne szpileczki przebijają papier na terenie szkoły (siedziba Klubu Ognia Piekielnego), pubu nieopodal biblioteki (cuchnącej tytoniem speluny, gdzie Corroded Coffin często gra koncerty) oraz okolic Forest Hills Park (podobno tam mieszka jego kolega z zespołu, Gareth, jednakże nie znam jego dokładnego adresu). Zaznaczam także Factory Ave (fabryczną dzielnicę, gdzie pracuje wujek Eddiego) oraz z ogromną dozą niechęci dom jego dziadków od strony matki. Następnie próbuję przeanalizować w którym z tych miejsc chłopak mógłby się ukryć, ale im intensywniej o tym myślę, tym bardziej do mnie dociera, że policja już dawno musiała przeszukać wszystkie znane kryjówki Munsona. Nie było zresztą możliwe, aby do którejkolwiek z nich mógł przedostać się bez bycia zauważonym przez chociaż jednego świadka.
Zrozpaczona siadam na krześle, lecz nie przestaję błądzić spojrzeniem po mapie. Może ukrywa się w lesie? Może...
— Jak mogłam na to nie wpaść... — mamroczę sama do siebie, gdy moje oczy zatrzymują się na wysokości jeziora.
CZYTASZ
Lament diabła || Eddie Munson x OC
Fanfiction„- Są przekonani, że to ty zabiłeś Chrissy - mówię szeptem, jakby w obawie, że wypowiedzenie tego zdania na głos, uczyni go prawdziwym, nada mu ciało, że przepisze historię i przypisze winę Eddiemu. - A zabiłem? - pyta, opuszczając dłonie. Patrzy n...