1.3 Śmiertelni Bogowie

46 14 44
                                    

Morgana szła chwiejnie wśród ciemnych gęstwin i choć starała się, aby kroki stawiać równo i cicho, nie zawsze jej to wychodziło. Raz czy dwa razy runęła na ziemię, ale zaraz się podniosła i brnęła dalej. Z liściem przyklejonym do policzka bądź kolejnym siniakiem na kolanie. Wciąż niezauważona, dzięki gwarnej kompani osiłków, brnących doliną z pochodniami, w oddali tak małymi, jakby była zapałkami.

– Piekielne ciemności.

Czarodziejka podniosła butelkę do ust i upiła potężny łyk, z rozbawieniem zastanawiając się, czy słodkie procenty pomogą jej widzieć w mroku lasku.

– Na pewno. A pieczeń z karczmy pomaga na sraczkę. Albo lepiej. Potencję. – Prychnęła pod nosem, po czym dodała swoją błyskotliwą uwagę: – To stąd tyle fagasów w karczmach.

Ledwo powstrzymała się od głośnego parsknięcia śmiechem. Przystanęła w miejscu i odchyliła gałąź młodego dębu, aby wyjrzeć na ścieżkę w dole. Nie mogła ryzykować, aby pójść górskim traktem, jak Bend Knife Gang, mogła zostać zauważona. Szlak za miastem był kręty, ale brakowało krzewów, drzew czy skał, które stanowiłyby jej kamuflaż. Dlatego niechętnie wspięła się na skalne wzniesienie i stamtąd śledziła kroczących doliną mężczyzn.

Ci szli bez pośpiechu, radośnie opowiadając sobie krwawe historie i sprośne żarty, jakby nie zmierzali ku tajemniczemu miejscu spotkań z pogańskim bogiem, a do kolejnej karczmy, gdzie czekały na nich kurtyzany z dzbanami wina oraz wydrążone bochny chleba zalanymi pieczenią z warzywami.

Donovan kroczył wśród nich żwawo i chwiejnie. Wypite litry alkoholu w akcie rozpaczy nad fałszywymi kobietami, utrudniały mu chód. Jakiś nieśmieszny psikus losu sprawił, że został oskarżony o próbę oszustwa w karty. Jowialny Barby zmienił się w złaknionego zemsty łotra. Jego kolorowa kompania siłą wyprowadziła żołnierza z karczmy i nikt z zebranych nie zaoponował. W końcu, kto staje w obronie oszusta? Nawet jeśli był nim żołnierz? A może tym bardziej, jeśli był nim żołnierz?

Osiłek o imieniu Hop stracił zęba, kiedy to Donovan w zrywie złapał za kamień i napadł na niego, aby tylko utorować sobie drogę ku ciemnym gąszczom, gdzie planował zgubić wesołą kompanię. Innemu z osiłków, Darenowi o miękkim sercu, zaczęło rosnąć limo pod okiem, psując śliczną buźkę. Żołnierz także z nim spróbował zawalczyć o wolność.

Skończyło się na tym, że związali Donovanowi ręce, ale i to nie stłumiło jego woli walki bardziej, niż plączące się pod nim nogi. Co i rusz napadał na któregoś z członka gangu. Kamieniem, patykiem czy nawet gołymi pięściami. Kopał, wierzgał, bełkotliwie wyklinał ich imiona i matki, a nawet samych bogów, co spotkało się z niezadowoleniem kompanii.

Odważny, a jednak zbyt słaby naprzeciw grupie umięśnionych mężczyzn.

– Panowie, gdzie mnie prowadzicie?

– Przed oblicze boga.

Donovan spojrzał na rosnące przed jego oczami góry. Spiczaste szczyty wbijały się w skłębione, szare sklepienie niczym sztylety. A u ich stóp skuliły się iglaste ciemności, szumiące kołysankę zagajniki, skryte wśród nich sowy i bliżej nieokreślone dźwięki dzikiej zwierzyny. Mówiono, że w górskich lasach grasowały wielkie niczym konie trójrogie dziki o centkowanym umaszczeniu zwanymi tridzikiami bądź nosorożcami z Wontalor, czy larnic-długich na metr granatowych łasic o spiralnych różkach i długich, gadzich językach. Oprócz nich w głębi lasu, bądź w jaskiniach na stromych stokach gór widywano żukopodobne stworzenia nazywane hienami z gór bądź dżaridami. Swoimi czułkami potrafiły wyczuć padlinę na kilka mil, a ostrymi kłami rozpłatać ciało w kilku kęsach.

LOST SOUL - GryzipiórekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz