Epilog

26 10 23
                                    

Constantine zgolił wąsa. Tego wąsa zapuszczonego naprzeciw żonie, a dla własnej przyjemności. Allison już nie żyła, więc nie mogła mieć nic przeciwko, a córka nie rozpoznawała go z nim, a więc decyzja była prosta.

Po burzliwej rozmowie z Morganą i poznaniu gorzkiej prawdy o jej przeszłości wrócił do domu Any, spakował swoje rzeczy, zostawiając żołnierski płaszcz, zgolił wąsa i wyruszył, ówcześnie pożegnał się ze skołowanym Torrem. Nie czuł potrzeby, aby wytłumaczyć mu swoją decyzję.

Musiał iść na wschód, póki buzowała w nim złość i determinacja, póki na nowo nie zatracił się w oczach Morgany. W ich szarym zimnie górskich potoków. W jej uroczym czerwonym nosie, chłodnym tonie i zapachu wina w oddechu. W jej postawie, jakby nic ją nie obchodziło, a zarazem zaryzykowała tak wiele, aby uratować Torra, oraz drżącymi dłońmi i załzawionymi oczami, do których oczywiście nigdy by się nie przyznała, pragnęła uratować każde zranione zwierzę napotkane na jej drodze.

Nie była nieczuła, choć ona sama tak uważała i próbowała do tego przekonać wszystkich wokół. I właśnie to sprawiło, że jego serce biło szybciej na samą myśl o niej.

Myślała tak źle o samej sobie, że nie widziała tych drobnych, dobrych uczynków. Nie rozpoznawała siebie w lustrze za każdym razem, gdy otwierała serce. Może odwracała wzrok? Może uważała, że to nie lustro a szyba? Widziała kogoś innego, a nie siebie.

Constantine opuścił karczmę na długo przed wschodem słońca. Niespiesznie szedł w kierunku klifów. Szum rozbijających się o skały fal nabierał na sile z każdym krokiem. Mewy pikowały nad jego głową, piszcząc niczym piłeczka dla dzieci. Ich smukłe, białe ciała odcinały się na ciemnym niebie. Jego granatowe szarości powoli zastępowały pastelowe kolory pomarańczu i czerwieni.

Mężczyzna czuł na twarzy morską bryzę, sól na języku i szalenie bijące serce w piersi. Oto nadszedł długo wyczekiwany moment. Miał oddać hołd swojej zmarłej córce. Obietnica, że ją zabierze na wschód, aby ujrzała wschód słońca nad morzem, miała się ziścić.

Stanął wśród wysokich traw, tuż nad przepaścią. Nie bał się, że spadnie. Już dawno pogodził się ze śmiercią. Nie ważna, jaką miała twarz, czy miała przyjść podczas snu, czy może walki, a może zaplanowana lata temu. Tu, na wschodzie. Nie ważne. Śmierć jako uczciwa pani, miała przytulić każdego do swojej zimnej piersi. Świadomość tego uciszyła wszelką niepewność czy strach w jego piersi i umyśle.

Słońce zaczęło leniwie wznosić się nad horyzontem. Najpierw jako cienka, pomarańczowa linia nad ciemnością niezgłębionego morza, potem zaczęła nabierać kształtów i intensywniejszych kolorów rozlewających się wokół niczym farby.

Constantine rozrzewniony nie tylko pięknem pejzażu, ale myślą o Willow, rozpłakał się, a z nim uczyniło to niebo. Drobne krople spływały po jego gładko ogolonej twarzy i wsiąkały w miękki materiał płaszcza wraz z jego łzami. Ze szlochem wyciągnął z torby sukienkę swojej córeczki. Zabrał ją ze swojej posiadłości, nim wyruszył na poszukiwania żony. Z początku wydawało mu się, że wciąż czuł jej zapach i ciepło, ale musiało być to jedynie złudzenie stworzone rozpaczą i tęsknotą.

Biel materiału szarpał wiatr, jakby świat na nowo pragnął odebrać mu córkę. Kurczowo trzymał ją w ramionach, tuląc do policzka i płacząc niczym małe dziecko. Złote loki, pulchne, różowe policzki i perlisty śmiech dźwięczący w jego uszach. Wszystko wydawało się takie żywe, takie bliskie, jakby znajdowała się tuż obok.

– Och! Willow.

Znowu spojrzał na słońce. Jego moc zaczęła go oślepiać, ale nie odwrócił wzroku, nie mógł. Cieszył oczy widokiem podarowanym córce.

– To dla ciebie – szepnął i wystawił dłonie przed siebie. Wiatr zadął, targając sukienką na boki, jakby w jego ramionach tańczyła mała dziewczynka. – Dla ciebie... – Rozluźnił uścisk i świat odebrał mu Willow na nowo, jednak nie na długo. Constantine uczynił krok ku przepaści, nieustannie wpatrując się we wschód. Zachwycający kolaż barw i znajdującą się pośrodku tarczę szlachetnego złota. Pod nią rozpościerało się morze o barwie tak szarej, że aż przeszedł go dreszcz. Na chwilę się zawahał. Pomyślał o Morganie i jej smutnych oczach. Zaklął, zły na czarodziejkę, że zawróciła mu w głowie. – O bogowie! – jęknął żałośnie i opadł na kolana. – Co mam uczynić? – zapytał, wznosząc oczy do góry, gdzie według legend znajdowali się zapomniani nieśmiertelni. – Co jest właściwe? Gdzie powinienem pójść, co uczynić? Pomóżcie...

– Constantinie.

Przed nim pojawiła się zjawa. Ta sama, co zawsze. Blada, nieprzenikniona twarz, smukła sylwetka i rękawy spływające w dół niczym dwa ostrza mogące przeciąć go na pół.

– Co mam uczynić? – szepnął, choć znał odpowiedź zjawy. W lesie, kiedy to przemierzał góry z plemieniem Shuny, kazała mu zawrócić. Nie posłuchał jej. – Czy mam w sobie tyle siły, aby wybaczyć jej, światu i sobie? – zapytał, naiwnie ufając, że dostanie odpowiedź. – Ona... – jęknął płaczliwie na myśl o Morganie. O jej niewybaczalnym uczynku. – Ja... – Pokręcił głową i spojrzał do tyłu. Widok zapierającego dech w piersi wschodu, jego jaskrawych barw i ciepłego oddechu, zastąpiła szarość jej oczu i mglisty obraz nadchodzących dni. Nic nie było pewne. Jak mogło z nią być? Nieprzewidywalna, mrukliwa, pełna tajemnic.– Może... – pomyślał o nowym starcie i wtedy poczuł szarpnięcie. Kobieta złapała go za poły płaszcza i przyciągnęła do siebie. Przez chwilę wisiał w jej silnych ramionach niczym bezbronne niemowlę, wpatrując się w jej oczy. Nie pytał nic więcej, nie próbował się wyrwać. Wiatr poruszał bezwiednie jego stopami zwisającymi nad przepaścią.

Zjawa poluźniła uścisk jednej dłoni i przyłożyła ją do jego piersi.

– Twoje serce musi umrzeć na nowo – odezwała się chłodnym tonem.

Już otworzył usta, aby zadać pytanie nagle zrodzone w jego umyśle, niczym zerwany przez wiatr liść z drzewa. Już je rozchylił, czując smak nadchodzących słów, kiedy to zjawa wypuściła go z uścisku, i runął w paszczę wysokich fal, skał i śmierci, a zamiast pytania to krzyk wyrwał się z jego piersi.

Spadł z myślą o wschodzie i z jego widokiem. Szlachetny kolor złota malował się przed jego oczami, przypominając mu loki jego córeczki.



– Nie odbierajcie mi go – szept Morgany pierzchł przy krzykach nowo narodzonego dziecka. Szarpnęła kajdanami z kosmicznego kruszcu, walcząc z mocą run i metalu oraz ze zmęczeniem. – On jest mój.

Położna nie zważając na słowa więźnia, opatuliła dziecko w ręcznik i skierowała się ku drzwiom, kiedy to druga z kobiet zaczęła wycierać czarodziejkę z krwi.

– Pozwólcie mi go chociaż przytulić – jęknęła, a łzy spłynęły, mieszając się z potem na jej policzkach. – Błagam was. To mój syn! To Teagan! Błagam was! Pozwólcie mi go zobaczyć!

Kobieta opuściła pomieszczenie wraz z płaczącym noworodkiem, a zamiast niej do środka weszła drobna czarodziejka z dłońmi zaplecionymi z tyłu pleców. Na głowie nosiła kapelusik, a jej twarz wydawała się chorobliwie blada przy ciemnym kolorze jej jagodowego płaszcza. Na jej widok Morgana zamilkła.

– Witam matko.



THE END


Plan jest, aby kontynuować podróż, ale przed tym pragnę cofnąć się w czasie i opowiedzieć wam historię o syrenach... Za jakiś czas (nie mam pojęcia kiedy) wrócę do was z "Diamentowymi Jaskiniami" <3

LOST SOUL - GryzipiórekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz