— No, nasz pan młody wrócił! — krzyknął głośno Gienek, klepiąc Andrzeja po plecach. — No, opowiadaj, jakie ci wesele zgotowali i czy te małżeńskie rozkosze tyle warte, co o nich mówią!
Andrzej uśmiechnął się blado. W myślach dziękował Bogu, że od piątku koledzy nie przenieśli obozu. W przeciwnym razie chyba by ich nie znalazł. A oni byli teraz jedynym, co miał. Byli czterema muszkieterami z Grochowa walczącymi na chwałę Polski, czterema jeźdźcami apokalipsy mszczącymi krzywdy swej ojczyzny. Musieli trzymać się razem, żeby przeżyć, pomagać sobie, choćby miał się skończyć świat, bo tylko tak mogli przetrwać.
— Było nam trochę smutno, bo goście niezbyt dopisali, tylko dziadek Jaśka i twój brat zostali dłużej — zwrócił się do Gienka — bo twoje siostry i mama Sławka nie bardzo chciały siedzieć dłużej.
— Ta, nie było z kim tańcować, to nie chciało się im zostawać!
— Dokładnie tak. Ale to nic, wesele może nie było z marzeń, ale Ireczka jest już moją żoną, a to najważniejsze — rzekł i rozsiadł się przy tlącym się ognisku.
Jasiek podał mu kawałek przypieczonego, jeszcze ciepłego. Andrzej włożył go do ust i zaczął przeżuwać apatycznie. Po wspaniałościach weselnego stołu suchy chleb był mu jednak wstrętny. Czuł, że wszystko, co do tej pory było jego powstańczą codziennością, całkiem znośną, na którą dobrowolnie się zgodził, okrutnie mu brzydnie, że nie będzie już w stanie zadowalać się prostą, postną wręcz strawą i spaniem na prowizorycznym spaniu w lesie, skoro dopiero co jadł, ile zapragnął, i spał na wielkim, miękkim łożu z ukochaną kobietą przy boku.
— No, opowiadaj nam, co tam żeś narobił z Irką, ja muszę wiedzieć, co ja będę z siostrą Gienka robił. — Sławek uśmiechnął się tak złośliwie, że nawet Andrzejowi zrobiło się przykro.
Gienek zaś miał minę tak pełną złości i nienawiści, że zdawało się, że zaraz rzuci się na przyjaciela i udusi go z największą przyjemnością. Ręce wyciągnął przed siebie, jakby w istocie miał zamiar to zrobić. Podniósł się z miejsca i podszedł do Sławka. Położył mu ręce na ramionach i potrząsnął nim gwałtownie, mówiąc przeszywającym ciarki głosem:
— Najpierw to ty może przeżyj, a potem po pierścionku pomyśl, a nie w głowie ci głupoty. Bo jak tak dalej pójdzie, to nie dożyjesz powrotu do domu, bo ci łeb rozwalę, lubieżniku jeden!
Jasiek i Andrzej wpatrywali się w tę scenę z przerażeniem. Sławek tylko przewracał zlęknionymi oczyma z jednej strony na drugą, poza tym jednak nie zdradzał żadnych oznak rozedrgania.
— Na żartach się nie znasz, głupku — rzekł niby to ironicznie, ale znać było w jego głosie strach.
— Głupich żartów to ja nie lubię — burknął Gienek i nim Sławek zdążył mu coś odrzec, poszedł gdzieś w stronę lasu.
— To ja się chyba położę, dość mam wrażeń — stwierdził winowajca i zaczął się szykować do snu.
Jasiek przysunął się na te słowa do Andrzeja i westchnął ciężko. Zmarszczył dziwnie brwi, a ręce lekko mu drżały. Andrzej nic z tego nie rozumiał. Odkąd wrócił do przyjaciół, nic nie było takie, jakie powinno. Gienek nigdy aż tak się nie złościł, Sławek nie żartował tak okrutnie, a Jasiek nie był kłębkiem nerwów. Coś tu się stało, kiedy go nie było. A może jednak nie. Może po prostu nieustanne czuwanie, czy wróg się na nich nie czai, strach, że każdy ranek może być tym ostatnim i bezsensowna konieczność odbierania życia wycisnęły na nich tak wielkie piętno, że zupełnie się zmienili. Wcześniej nie dostrzegał tych zmian, widywał ich jednak na co dzień i nie miał ku temu sposobności. Gdy wyrwał się z ich towarzystwa na dni, mógł spojrzeć na nich z perspektywy swego szczęścia, przestał poznawać przyjaciół. Walka poczyniła w ich sercach tak wielkie spustoszenie, że żaden nie miał wrócić do domu taki, jaki był wcześniej.
CZYTASZ
Tragedia roku pańskiego 1863
HistoryczneŻycie rodziny Wysockich mieszkającej w małym dworku pod Grochowem płynie spokojnie. Wszystko zmienia wybuch powstania, które porywa w swój wir jedynego syna rodziny. Naiwny, zapalczywy młodzieniec nie wie, jakich okrucieństw przyjdzie mu być świadki...