Rozdział Czwarty

129 27 88
                                    

W nocy przyjaciele niemal nie spali, przerażeni, że Rosjanie znajdą ich nowe obozowisko. Jedynie Andrzej, wykończony psychicznie tym, co się stało, zapadł w płytki, niespokojny sen. Wydarzenia minionego dnia wyczerpały go do cna. Ledwo znajdował w sobie siłę, by podnieść głowę z prowizorycznego posłania. Głowa i kończyny ciążyły mu jak kamienie i ciągnęły go na dno morza rozpaczy i wyrzutów sumienia.

W końcu udało mu się zapaść w głęboki sen, nie był to jednak odpoczynek pełen spokoju, jakiego teraz potrzebował. Ciągle miał przed oczyma twarz zabitego młodzieńca, który patrzył na niego oskarżycielsko. Szeptał coś po rosyjsku, lecz Andrzej nie mógł zrozumieć sensu jego słów.

Nagle nieboszczyk zapadł się pod ziemię, którą zaczął pochłaniać ogień. Andrzejowi zdawało się, że czuje swąd spalenizny, a płomienie liżą jego stopy. Podkulił je i jęknął niespokojnie. Z płomieni wyskoczył na niego wielki diabeł z kozimi kopytami i obrzydliwie skręconymi rogami. Wył przeraźliwie, a potem zaczął się śmiać jak szaleniec. Oczy, wielkie, przerażające czerwone oczy w kolorze krwi świdrowały go tak, jakby chciał go przewiercić na pół.

Szatan zawył przeraźliwie i czmychnął pod ziemię. Andrzej odwrócił się i struchlał. Przed nim stanęła obleczona w biel kobieta z dzieckiem na ręku i koronie na głowie. Patrzyła na niego z żalem, który rozdzierał jego serce, a po jej policzkach spływały krwawe łzy. Spoglądał na nią z nabożeństwem, nie ośmielając się ruszyć. Sama Najświętsza Panienka, Królowa Polski... Szlochała nad Polską, nad nim i jego marnym losem, nad tymi wszystkimi, którzy już zginęli w jej obronie przez te lata. Spuścił spojrzenie, gdyż nie śmiał dłużej patrzeć na jej oblicze. Nie był tego godzien. Nie on, podły morderca...

— Andrzej, obudź się! — Ktoś potrząsnął go za ramię.

Andrzej zerwał się gwałtownie z posłania i spojrzał na przyjaciela oczyma wielkimi z przerażenia. Oczy przecinały mu drobne, czerwone siateczki żyłek przypominające pajęczą sieć. W ręce ściskał desperacko różaniec, jedyną broń, którą uważał za słuszną.

— Jasiek, Święta Panienka mi się ukazała we śnie... Płakała nad nami krwią... Taką krwią, jaką broczył ten biedny młodzieniec.

— Jędrek, nie myśl tyle o tym, błagam. Musimy zaraz się zbierać. Gienek i Sławek poszli na zwiady, znaleźć obóz tych Rosjan. Musimy ich zaatakować. Na pewno jest ich więcej.

— Nie, nie, ja już nikogo nie atakuję! — zawył tak rozpaczliwie, jakby ktoś przestrzelił mu ramię.

Rzeczywistość prezentowała się jeszcze gorzej — ramię miał całe, ale za to serce było zupełnie strzaskane.

— Jędrek, co ci jest?

— Ja już tego nie chcę. Zabiłem człowieka. Człowieka, który nic nie był mi winien. Jestem mordercą. — Z jego piersi wyrwało się ciche łkanie.

Jasiek pokręcił głową, wzdychając ciężko. Poprawił przytroczony do paska pistolet i rzekł surowo:

— Zabiłeś go w obronie własnej. To było konieczne, bo inaczej sam byś zginął. To nie grzech.

— Jesteś pewien? Zabójstwo to zabójstwo.

— Andrzej, masz czyste sumienie. To on atakował, to on cię sprowokował. Miałeś moralne prawo to zrobić.

Andrzej pokręcił głową. Nikt nie miał moralnego prawa zabijać. Nawet w obronie ojczyzny, bo o obronie własnej nie mówił. On sam nie czuł się na tyle poważny, by ze swego powodu zabijać.

— Nie miałem. Nikomu nie powinienem odbierać życia.

— Czy mam ci przypomnieć, że jeszcze wczoraj wrzała w tobie krew i chęć zemsty? Jak bardzo chciałeś pomścić ojca i dziadka? Jak bardzo wyglądałeś śmiertelnego starcia? Wiesz, że tylko dzięki temu uda się nam wyzwolić Polskę. Musiałeś się z tym liczyć, kiedy poszedłeś w bój.

Tragedia roku pańskiego 1863Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz