ROZDZIAŁ I: BRUDNORĘKI

22 5 1
                                    

        Powrót do rzeczywistości przynosił chwilę otumanienia i niezmiernie intensywnego bólu dobiegającego ze środka skroni, który odbierał jakiekolwiek zdrowe myślenie. Ciężko w tak niepewnej sytuacji kierować się rozsądkiem, kiedy obecnie nie czuło się własnych palców. Ciało było ociężałe, poruszało się bardzo leniwie i niechętnie. Każdy mięsień krzyczał, a ból dobiegający ze środka głowy przypominał o sobie w momencie, gdy zbierając ostatki sił, podniósł się do pozycji pionowej. Procesy myślowe dobiegły dopiero po paru dłużących się minutach, kiedy był w stanie wreszcie otworzyć niemrawo oczy. Wyczuł pod palcami bardzo zimną powierzchnię pokrytą bliżej nieokreśloną mazią o brunatnym kolorze, lecz po powąchaniu jej niemal natychmiast ściągnął cienkie brwi.
        Kiedy nareszcie udało mu się podnieść głowę, aby ocenić jakkolwiek sytuację, w której się znalazł, rzeczywistość malowała się w bardzo szarawych barwach. Zewsząd dopadła go niezliczona ilość niezidentyfikowanych zapachów, lecz tak nieprzyjemnych, że nos marszczył się co chwila. Gigantyczne sterty zapewne zalegających tutaj od lat śmieci otaczały go niczym morskie fale. On zaś był jedynie dryfującym na nich rozbitkiem bez jakiejkolwiek świadomości tego, co wydarzyło się w ciągu paru ostatnich dni. Te wspomnienia dobiegały do niego bardzo powoli, jako niepełne, zdawkowe, urwane obrazy, tak samo jak rozdzierający go od środka strach, który sprawił, że w przypływie rosnącej w nim adrenaliny, akcja serca przyspieszyła.
        Jedno było pewne – miejsce, w którym się znalazł, nijak nie przypominało żadnego, jakie do tej pory widział na oczy.
        Obrał taktykę najbezpieczniejszą z możliwych. Skoro ostatnie dni kompletnie wymazały się z jego wspomnień, musiał zająć się teraźniejszością. Ocenić sytuację, w której się znalazł choćby na tyle, aby mieć pewność, że jego życiu nic nie zagraża, bo każdy instynkt w jego ciele i umyśle mówił przeciwnie. Nie miał pojęcia, jak długo leżał w tym miejscu zupełnie nieprzytomny. Mogły to być minuty i godziny, albo nawet dni i tygodnie. Organizm przez ten czas doszedł na skraj wyczerpania. Był głodny, wyziębnięty, ledwo przytomny i słaby. Z wielkim trudem podniósł się na nogi, które już po takim wysiłku delikatnie drżały. Obraz zakręcił się wokół, lecz udało mu się utrzymać równowagę na tyle, aby przejść pierwsze kroki do przodu.
        Wędrował wzrokiem po najróżniejszych obiektach, które zsuwały się pod nagimi stopami. Przedmiotach mu dziwnych i nieznanych, nie wiedząc, jakie było ich zastosowanie do momentu, aż tu trafiły. Poszukiwał przede wszystkim pożywienia. Zagłębiał zwinne palce w sterty, obwąchując każdy przedmiot, który wpadł mu w dłonie. Po kilku razach uznał tą czynność za bezużyteczną. Jeśli rzeczywiście ostało się tu jakieś jedzenie, już dawno przeszło do fermentacji albo gniło pod górą odpadów. Na próżno było doszukiwać się w otaczających go śmieciach czegokolwiek zdatnego do użytku. Smród był nie do zniesienia i dla wrażliwego nosa niezwykle drażliwy. Nie pozostawało mu nic innego, jak ruszyć naprzód w nadziei, że za niekończącymi się falami brudów i złomu odnajdzie odpowiedź na dręczące go pytania.
        Przemierzając ten odpychający krajobraz poruszał się bardzo powoli, lecz z każdym stawianym krokiem coraz pewniej. Długie, sterczące uszy wyłapywały choćby najmniejszy szmer i poruszenie. Nie miał przecież pojęcia czy nie czyhało na niego zagrożenie. Unosząc głowę spojrzał w atramentowe, nocne niebo. Nie dostrzegał znanych mu konstelacji i planet, ciemna łuna równie dobrze mogła być zakrywającymi widok chmurami zwiastującymi ulewę. Powinien znaleźć schronienie. Jakiekolwiek miejsce, w którym mógłby się ukryć, przespać noc i obudzić z wypoczętym ciałem oraz umysłem. W tym stanie nie wymyśli nic sensownego.
        Fale odpadów zdawały się nie mieć końca – za jednym rogiem zaraz wyrastała druga, jak grzyby po deszczu. Mrok ogarniał go z każdych stron, lecz odnalezienie się w nim nie było takie trudne. Dopiero po zsunięciu się z fali śmieci, jego stopy wylądowały na w miarę czystym i prostym podłożu. Wyrównaną drogę prowadził rząd słabo świecących, migających lamp. Nie mając większego wyboru, podążył w tym kierunku.
        Wędrówka ciągnęła się bez żadnych nadziei na odnalezienie punktu, w którym mógłby przenocować. Być może znużenie, które go ogarnęło, uśpiło jego czujność. Gwałtowny szum i warkot głośnego silnika przeszył okolicę. Zza rogu wyłoniła się gigantyczna maszyna, dziesięciokrotnie większa od niego, z buchającymi na wszystkie strony snopami światła. Nigdy na oczy nie widział czegoś takiego. Wstrząsnął nim krótki paraliż, lecz tak niespodziewany, że przez kilka sekund nie potrafił ruszyć się z miejsca pomimo świadomości, że machina nadjeżdża wprost na niego i jest gotowa zmiażdżyć go pod swoimi kołami. Wydała z siebie głośne trąbienie, zapewne jako ostatni i jedyny znak ostrzegawczy, żeby się odsunął. Niewiele myśląc porwał się susem na bok, w ostatnim momencie unikając nieprzyjemnej konfrontacji z potworem. Biegł ile sił w nogach, przedzierając się na czworaka na sam szczyt sterty odpadów i dopiero u jej końcu przysiadł zmachany i bezsilny. Kilka głębszych wdechów pozwoliło mu uspokoić oddech.
        Dzięki wysokości mógł rozejrzeć się po okolicy i w całości ocenić miejsce, w którym się znalazł. Z trwogą w sercu zauważył na śmietnisku wyłaniające się z różnych stron machiny, które szerokimi ramionami przesuwały odpady lub ugniatały je w taki sposób, żeby stworzyć jak najwięcej miejsca, wydając przy tym straszny hałas. Gdy sięgnął wzrokiem dalej, dostrzegł długi płot zakończony drutem kolczastym oraz bramę ze stojącymi po bokach wieżyczkami. To za nią, na wiele kilometrów i za niekończącym się horyzontem, mieściło się miasto. Strzeliste, wysokie wieżowce wyrastały z każdych stron. W dali mieniły się neony, diody i wielkie bilbordy, w powietrzu sunęły błyszczące w ich świetle pojazdy. To stamtąd unosił się zapach niewiele różniący od tego na śmietnisku. Przeczucie podpowiadało mu, żeby unikać tego miejsca. Być może wśród odpadów wcale nie było tak źle. Może uda mu się zadomowić, odnaleźć pożywienie, zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze rzeczy. Wiedział jednak, że to nie było możliwe.
        W pewien sposób miasto go przyciągało. Po raz pierwszy widział metropolię i nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że ludzie potrafili wybudować takie rzeczy. Dotąd widział ten krajobraz jedynie na zdjęciach lub słuchał z opowieści. Ciekawiło go, jak wszystko wygląda od środka, na żywo. Jak mieszkają, co robią, jak żyją. Miasto wołało do niego. Śpiewało – chodź do mnie, zbadaj mnie, zobacz. Świat, który go otaczał, był mu kompletnie nieznany i przerażający, drżał na widok drapaczy chmur i mieniących mu się przed oczami neonów. Ale ta cholerna ciekawość sprawiająca, że adrenalina w żyłach pulsowała, zmusiła go do ruszenia w tamtym kierunku. Czy miał inny wybór?
        Zmierzając ku bramom trzymał się na uboczu. Nie wychodził wprost na światła latarni, krył się za górami odpadów lub blachami części mechanizmów, które zostały wyrzucone w tym miejscu, bo nie nadawały się do użytku. Gdy pod nią dotarł, z marszu zdał sobie sprawę, że nie będzie mógł przez nią przejść. Wysoka ściana albo została w jakiś sposób zaryglowana, albo otwierała się w niepojęty dla niego sposób. Podążył więc ścieżką przy płocie. Przesuwając palcami po metalowej siatce doszukiwał się werwy, zgięcia lub przejścia wcześniej utorowanego przez kogoś, kto może i nawet z podobnego powodu znalazł się w tym miejscu. Szczęście mu jednak dopisywało. W pewnym miejscu siatka została przecięta, a choć przejście było ciasne i niewielkie, udało mu się zmieścić. Poczuł, jak wystający kraniec ostrego drutu rozdziera skórę na jego plecach pozostawiając po sobie podłużną, ociekającą krwią bliznę. Ból jednak zupełnie go w tej chwili nie interesował. Całe jego ciało zostało naznaczone bliznami, krwiakami i siniakami, których nie znał źródła. Albo to być może umysł nie pozwalał mu dopuścić tych wspomnień.
        Przebiegając przez pustą ulicę niespodziewanie z nieba lunął deszcz. Zimne krople wydawały się być jednak miłym natchnieniem i nawilżeniem dla zmęczonej skóry. Podarte ubrania, które miał na sobie nasiąknęły wodą aż do ostatniej suchej nitki. Nie zważając na pogarszającą się pogodę, w szybkim tempie ruszył w rząd wąskich uliczek oraz dzielnic. Choć miasto wydawało mu się z pozoru bardzo tłoczne, ruchliwe i głośne, sektor, w którym się znalazł nijak nie równał się z tym, czego oczekiwał. Skotłowane między sobą wysokie budynki mieszczące zapewne jeszcze mniejsze mieszkania tłoczyły się tworząc rzędy bloków i alejek tak wąskich i zawiłych, że na pewno z łatwością było się w nich zgubić. Część z nich wydawała się mu nawet konstrukcją bardzo prymitywną i niestałą, do złudzenia przypominającą choć w jakimś stopniu stworzoną z materiałów zdobytych na śmietnisku. Zaczął się zastanawiać, czy wyrwa w płocie nie została stworzona przez kogoś, kto nie próbował się z tamtego miejsca uwolnić, a właśnie świadomie i z celem chciał dostać się do środka.
        Początkowo zdawało mu się, że przebywa na ulicach sam. Gdzieś w dali słyszał wycie karetki, szum nadjeżdżających samochodów i głośnych rozmów ludzi w budynkach. Przebiegał pomiędzy uliczkami, aż za rogu wyskoczył na niego pies. Wysoki, posiwiały, z najeżoną sierścią kłapnął zębami kilka centymetrów od jego nogi. Przestraszony tak nagłym atakiem przewrócił się na ziemię i podsunął pod ścianę. Zwierz jednak go nie dosięgnął. Przywiązany do silnego, metalowego łańcucha, ujadał i szarpał się w amoku agresji, podskakując do góry na tylnych łapach. Chwilę po tym z budynku obok wyszedł przysadzisty mężczyzna w czarnej kurtce. Obrzucił nieproszonego gościa spojrzeniem tak nienawistnym, że w tym momencie niewiele różnił się od ujadającego psa obok.
        — Czego tu szukasz?! — wrzeszczał, odmachując ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. — Spierdalaj, albo spuszczę na ciebie tego kundla!
        Zrozumiał przekaz aż nazbyt dosłownie. Niewiele myśląc szybko poderwał się z mokrej ziemi i pobiegł dalej, znikając za którymś momentem z pola widzenia mężczyzny, aż nawet ujadanie psa ustało. Dopiero po szaleńczym, nieprzerwanym biegu zatrzymał się przy pierwszym lepszym budynku. Oparł się drżącymi dłońmi o kolana i starając się uspokoić oddech, który odbierał mu zdrowe myślenie. Czuł, że jest u kresu swojej wytrzymałości. Potrzebował solidnego odpoczynku i napełnienia pustego żołądka, który kurczył się z głodu. Wyprostował plecy i rozejrzał się. Dopiero teraz zauważył wiszące nad nim, mrugające, neonowe logo „AURORA". Obok mieściły się uchylone, małe drzwiczki prowadzące w nieprzeniknioną ciemność, których najwidoczniej ktoś na noc nie domknął. Postanowił zaryzykować i wejść do środka ze świadomością, że może natknąć się na lokatorów. Potrzebował jednak schronienia od deszczu i czterech ścian, w których mógłby odespać noc. Pomieszczenie było wąskie i zagracone nieznanymi mu rzeczami w pudłach. Pomimo ogarniającej go ciemności, wewnątrz było sucho, ciepło i na pozór bezpiecznie. Usadowił się w rogu, podciągając kolana pod brodę i przymrużając oczy w głębokim znużeniu. Wyczerpany niemalże natychmiast zasnął.

LazarusOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz