W tym przypadku powrót do rzeczywistości trwał bardzo krótko. Nim zdążył cokolwiek wychwycić, w jednej sekundzie znalazł się w zupełnie innym miejscu i kompletnie nieznanym mu pokoju. Nie dane mu było się rozejrzeć. Ktoś ciągnął go z tyłu za włosy, zmusił do padnięcia na kolana i schylił głowę tak nisko, że pozostawało mu jedynie wpatrywać się w szarą, zimną podłogę. Rana na plecach odezwała się nagłym, szczypiącym bólem. Pomimo tego małego mankamentu czuł się o wiele lepiej, niż kilka godzin wcześniej. Gdyby nie fakt, że być może w tym momencie znalazł się w jeszcze większym niebezpieczeństwie.
Po kilku minutach bezustannej ciszy do pokoju weszła dwójka osób. Dłoń na jego włosach zacisnęła się tylko mocniej, sprawiając, że ani myślał o tym, aby chociaż unieść głowę do góry i przyjrzeć się nowym osobom.
— Zari, obyś miał dobrą wymówkę, dlaczego ściągnąłeś mnie tak wcześnie z łóżka — odezwał się bardzo zachrypnięty, niski głos. Chyba męski, ale nie był w stanie tego jasno określić. — Co to, a raczej kto to, jest?
— Siedział w spiżarni — odpowiedział mężczyzna, który od samego początku trzymał go za włosy.
— Ja pierdole, ile razy trzeba ci powtarzać, żebyś zawsze zamykał drzwi na noc? — usłyszał kolejny głos, tym razem dość kobiecy i głośny.
— Podnieś go.
Mężczyzna silnym uchem podciągnął jego ciałem do góry, tym samym zmuszając go do utrzymania się na prostych nogach. Dzięki temu nareszcie mógł rozejrzeć się po pomieszczeniu. Mieścili się w niewielkim pokoju przypominającym gabinet. Na środku stało metalowe biurko, a okna za nim zostały przysłonięte ciemnymi żaluzjami, spomiędzy których ulatywały wąskie snopy światła sugerujące, że był już ranek.
Przed meblem stały dwie osoby.
Wyższa kobieta o azjatyckich rysach twarzy i roztrzepanych na całej głowie ciemnych włosach, rzucała mu bardzo podejrzliwe spojrzenie, marszcząc przy tym brwi i opierając się ramionami o biurko. Obok niej stała o wiele niższa osoba o oliwkowej skórze i piegach na policzkach. Długie, jasne włosy miała spięte w niechlujny kok, zaś jej androgeniczną twarz przecinała jasna blizna ciągnąca się poziomo do nosa. Jedynie jej delikatna sylwetka zdradziła, że była kobietą. Wyglądała na najmłodszą z nich, ale przy tym spoglądała na semuliana z prawdziwą powagą pomimo niewyspania.
Wspomniany Zari, któremu to zapewne zawdzięczał dzisiejsze uderzenie w głowę, stał tuż obok niego. Wytatuowane nieznanymi mu wzorami ramiona zakładał na piersi i nie poświęcił mu nawet ani jednego spojrzenia. Ogromny i silny, stał niczym wartownik przy drzwiach i patrzył prosto przed siebie.
Przez kilka chwil panowało milczenie. Dziewczyny przyglądały mu się z konsternacją wymalowaną na twarzy, widocznie zastanawiając się nad jego pochodzeniem. Sam nie widział dla siebie wyjścia. Czuł niepokój i przerażenie, ale nie zająknął się ani słowem. Milczenie wydawało mu się najlepszą taktyką w tej sytuacji.
— Złodziej? — pierwsza zapytała najniższa dziewczyna. Oparła się biodrami o stojące z tyłu biurko.
— Wygląda na ćpuna. Śmierdzi jeszcze gorzej — dodała z nieukrywanym obrzydzeniem w głosie Azjatka. Dla podkreślenia swoich słów zakryła nos rękawem koszulki.
— Ze spiżarni nie zostało nic zabrane — wytłumaczył mężczyzna.
— Wezwij Horrisa — poleciła dziewczyna z blizną.
Zari na jej słowa kiwnął jedynie głową i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi i zostawiając całą trójkę w środku. Mimowolnie przełknął głośno ślinę. Wyswobodzony z uścisku może miał jakąś szansę na ucieczkę, ale dokąd by się udał i jak odnajdzie wyjście z budynku?
— Nasz intruz chyba potrafi mówić? — słysząc jej słowa, poczuł gęsią skórkę.
Mógł się odezwać. Mógł powiedzieć im wszystko – że nie pochodzi z tego świata i nie pamięta niczego do momentu, gdy wybudził się na śmietnisku. Nie miał jednak żadnej pewności, że te informacje nie zostaną w jakiś sposób przeciwko niemu wykorzystane.
Nie znalazł się na Ziemi ani z własnej woli, ani tym bardziej bez przyczyny. Takie rzeczy po prostu się nie zdarzały.
— Może jak ci trochę poharatam twarz to zaczniesz gadać? — wysunęła się do przodu Azjatka, piorunując go ciemnymi jak węgliki oczami.
Na jej ramieniu spoczęła dłoń dziewczyny obok, która skutecznie ostudziła jej nerwy. Popatrzyła intensywnie w oczy semuliana i żadne z nich nie zamierzało kończyć tego kontaktu wzrokowego.
— Raisa w porównaniu ze mną nie należy do cierpliwych osób, ale nigdy nie rzuca słów na wiatr — mówiąc to, jej sylwetka wyprostowała się. — Dlatego radziłabym mówić. Jesteś uchodźcą czy może wypiłeś w nocy za dużo i wpadłeś przez pierwsze lepsze uchylone drzwi?
Nie rozumiał niczego, co mówiła do niego dziewczyna. Mimo wszystko, jakimś cudem odczuł coś ciepłego w jej spojrzeniu. Wpatrując się w ciemnozielone oczy przywiódł na myśl wspomnienia ze swojego świata. Ze świeżej, pachnącej trawy i gąszczu lasu, w którym gubił się całymi dniami. Na moment niemalże poczuł jego zapach. Ulotny i bardzo nostalgiczny, sprawiający, że odetchnął głębiej, aby uspokoić szalejące serce.
Nie miał wyjścia.
— Pochodzę z Antragondy. Moją rasę nazywacie semulianami — wytłumaczył na tyle spokojnym głosem, na jaki było go stać.
W pomieszczeniu zapadła grobowa cisza. Dziewczyny patrzyły na niego z wymalowanym niezrozumieniem na twarzy, albo nawet niedowierzaniem. Zapewne oczekiwali od niego drugiej części – „żartowałem, wcale nie pochodzę z innej planety!" To jednak nie nastąpiło i w swoich tak groteskowych dla nich słowach był całkowicie poważny.
— Mówiłam, że ćpun — jako pierwsza ciszę przerwała Raisa, wywracając przy tym oczami. — Marnujemy czas, Vanja.
Dziewczyna z blizną przez krótką chwilę jeszcze milczała. Przewiercała go wzrokiem tak mocno, jakby chciała wyczytać z jego twarzy, czy rzeczywiście był z nią szczery. Nie miał jednak przed nią już nic do ukrycia. Niech pyta, o co chce.
Gdzie indziej może liczyć na pomoc?
— Wygląda nietypowo — przyznała Vanja z namysłem.
— Widziałam większe dziwadła od niego. Na Brooks robią gorsze modyfikacje ciała — westchnęła Raisa, opuszczając ramiona. Przeniosła tym razem swój wzrok na Vanję. — Nie wierzę, że naprawdę się jeszcze nad tym zastanawiasz.
— Ja chętnie posłucham, co ma do powiedzenia — rozbrzmiał barczysty głos tuż za jego plecami.
Jednym ruchem obrócił się za siebie widząc szerokiego w barkach, starszego mężczyznę, którego dłuższe rozpuszczone włosy przecinały już pierwsze kosmyki siwizny. Pomarszczoną twarz rozjaśniał przyjazny, spokojny uśmiech, którego nie szpeciło nawet ślepe, prawe oko. Pomimo jego nagłego wejścia, rozpościerał wokół siebie nieznane semulianowi ciepło. Przeszedł obok niego i usiadł na fotelu za biurkiem, układając swoje wielkie dłonie na wypolerowanym stole. Obie dziewczyny odsunęły się na bok.
— Nazywam się Horris, zarządzam barem AURORA, do którego to wpadłeś wczorajszej nocy bez powitania — zaczął mężczyzna, opierając się wygodniej o fotel. — A więc?
Na jego słowa zdenerwowana Raisa wywróciła oczami. Wyszła z pokoju trzaskając za sobą drzwiami. Nie omieszkała się rzucić przy tym Lu bardzo złowieszczego spojrzenia, od którego mimowolnie wstrzymał oddech. Nie przejął się tym zbytnio. Miał jedną szansę. Musiał postawić wszystkie karty na tylko jedno rozwiązanie – wyjść z tego pokoju cały i zdrowy. Skoro Horris zarządzał miejscem, w którym się znalazł, to właśnie do niego postanowił bezpośrednio się zwrócić.
— Obudziłem się na śmietnisku, zacząłem biec i dotarłem aż tutaj. Nie pamiętam niczego z wcześniejszych wydarzeń. Nawet tego, jak się w waszym świecie znalazłem.
Przełknął głośno ślinę. Zdawał sobie sprawę, jak bardzo te słowa brzmiały nieprawdziwie. Nie miał pojęcia, jak ich do siebie przekonać, dlatego cierpliwie czekał, aż przetrawią informacje w głowie i się zastanowią. Sam miał na końcu języka tak wiele pytań, które tlił w sobie wiedząc, że obecnie nie jest w najlepszej pozycji do tego, aby je zadać.
Jego życie było w ich rękach.
— Jakim cudem znasz nasz język? — zapytała Vanja, mrużąc przy tym delikatnie oczy.
Zapewne pomimo uprzedzeń, starała się go zrozumieć i może nawet uwierzyć w jego wersję wydarzeń. Taką przynajmniej miał nadzieję.
— Uczyłem się go w waszej szkole, która została utworzona na Antragondzie. Wbrew pozorom wiem dużo o waszym świecie.
Było to jednakże pojęcie bardzo względne. Im dłużej przebywał w tym mieście, tym bardziej zdawał sobie sprawę, jak wciąż niewiele wie o ich świecie.
— To my tam mamy jakąś szkołę dla nich? — ciągnęła dalej temat Vanja.
— I to nie jedną. Istnieje co najmniej kilka tego rodzaju... placówek — dodał, starając się nie być zgorszony negatywnym zachowaniem dziewczyny, a przy tym wciąż spoglądając na Horrisa. Jej pytanie wydawało mu się jednak niezrozumiałe, dlatego obejrzał się po zgromadzonych. — Nie wiecie o tym?
W pokoju zapanowało milczenie, którego semulian zupełnie nie pojmował. Wydawało mu się to logiczne, że ludzie zdają sobie sprawę z działań prowadzonych na Antragondzie nawet jeśli, jak podejrzewał, osoby przed nim stojące nie były w to bezpośrednio zaangażowane. Widocznie ich świat działał nie do końca działał tak, jak sądził.
— Nikt już się tym nie interesuje — z pomocą przyszedł mu Horris, który mówił z pewnym zrezygnowaniem w głosie. — Może kiedyś, gdy po raz pierwszy odkryto waszą planetę, ale z czasem to zanikało. Teraz nawet media o tym nie trąbią. Wszystko, co dzieje się w Lazarusie, nie wycieka poza jego mury.
— Lazarusie?
To słowo wydawało mu się dziwnie znajome. Wisiało gdzieś na dnie umysłu, w dalekim zakątku, do którego nie potrafił jasno dotrzeć. Wspomnienia pojawiały się powoli w jego głowie jako strzępki obrazów i urwane informacje. Widział szyld, napis na kartce papieru i plakietkę na jasnym fartuchu.
LAZARUS.
— Jeśli się tutaj znalazłeś to tylko i wyłącznie z ich winy. Naprawdę nic nie pamiętasz?
Pokręcił powoli głową. Ta bezsilność zaczynała działać mu na nerwy, przyspieszając akcję serca. Starał się utrzymać trzeźwe myślenie i nie ze świrować w tym wszystkim. W rzeczywistości był przecież przerażony – nie wiedział gdzie jest, dokąd zmierza, komu zaufać i jak wrócić do domu. Gdyby nie kamienna twarz, która w jakiś sposób jeszcze go podtrzymywała, siedziałby tu roztrzaskany w kłębie nerwów i obaw. Dopiero co wybudził się na śmietnisku, wymęczony fizycznie oraz psychicznie, brudny w cudzej krwi. Powoli nie miał już na to wszystko sił i nie wiedział, ile jeszcze czasu mu zostało, aby udawać przed każdym, a tym bardziej przed samym sobą, że jest w porządku. Przecież jedyne, co pamiętał, to żyzne trawy Antragondy i ciepłe słońce muskające jego skórę, a w następnej chwili znalazł się na śmierdzącym śmietnisku.
Vanja wpatrywała się w niego bez słowa, Horris stukał niecierpliwie palcami o biurko. Nie potrafił odgadnąć, czy wpłynął w jakikolwiek sposób na jego decyzję i udało mu się przekonać go do siebie. No bo przecież jak miałby im to udowodnić?
— Jak masz na imię? — zapytał nagle, zdając sobie sprawę, że przecież wciąż należycie się sobie nie przedstawili.
— Luveanthys Raephyn — skłonił delikatnie głowę w dół w geście szacunku.
Horris roześmiał się.
— Pewnie nawet nie umiałbym tego wymówić — powiedział, uśmiechając się przy tym tak, jakby chciał mu powiedzieć, że nie chciał go tymi słowami obrazić. — Będziemy nazywać cię Lu.
— Co to znaczy „będziemy"? — przerwała niespodziewanie Vanja, spoglądając gwałtownie na Horrisa.
— Do czasu, aż zadecyduję, co robić z nim dalej — mężczyzna wstał od biurka i wyprostował plecy. — Zari! Zaprowadź naszego gościa do tymczasowego pokoju.
Zawołany Zari natychmiast wszedł do środka, a semulian poczuł, jak jego silna dłoń obejmuje mu przedramię. Nim jednak obaj wyszli z pomieszczenia, zobaczył jak przed Horrisem zatrzymuje się Vanja. Dziewczyna bardzo zmartwiona spoglądała na starszego mężczyznę.
— O co chodzi?
— Czy to na pewno dobry pomysł? Jeśli to, co on mówi jest prawdą, trzymanie go tutaj zsyła na nas ogromne niebezpieczeństwo. Co z resztą? — brwi Vanji ściągnęły się. Nagle ściszyła głos. — Nikt w tym zapchlonym mieście nie chce zadzierać z Lazarusem.
— Przecież nie wydam go psom.
Horris postawił sprawę bardzo jasno. Spojrzał na Lu z bardzo pobłażliwym uśmiechem, a on nagle zrozumiał, że mężczyzna chyba wciąż nie do końca wierzył w jego słowa. Nie dane mu było usłyszeć dalszego przebiegu tej rozmowy, bowiem Zari pociągnął go za rękę i obaj wyszli z pomieszczenia.
Przez środek bardzo starej kamienicy biegły schody na górę. Podejrzewał, że wspomniany bar, którym prosperował Horris, mieścił się na dolnych piętrach budynku, zaś górne zostały przeznaczone na kwatery mieszkalne. Ominęli co najmniej kilka zamkniętych pomieszczeń, aż weszli na najwyższe, czwarte piętro. Zari zatrzymał się przy szarych, metalowych drzwiach, przy których wystukał na małym tablecie kod. Przechodząc przez wejście, zalała go fala jasnego światła.
Pokój był stosunkowo mały i ubogi w meblach. Na czystej, wręcz wypolerowanej podłodze leżał w kącie materac obłożony granatową kołdrą i poduszkami w tym samym kolorze. Niedaleko przy nim stała niewielka szafa, która wyglądała na wbudowaną w ścianę, zaś obok stolik z dwoma metalowymi krzesłami. Pomieszczenie odgradzała prawie, że przezroczysta kotara, za którą mieściła się niewielka toaleta. Jednak to, co przykuło jego szczególną uwagę były mieszczące się naprzeciw podłużne, delikatnie uchylone okna z widokiem na miasto. Strzeliste budynki wieżowców i drapaczy chmur rozpościerały się w dali, tworząc rząd niekończących się biurowców z rozwieszonymi z różnych stron hologramami oraz neonowymi billboardami. Qine o tej porze było pełne dźwięków, ale przede wszystkim unoszących się zapachów, przy których to wytężał swój umysł, aby je rozpoznać. Część z nich kojarzyła mu się z tymi poznanymi na śmietnisku – spaliny, rozkładające się śmieci, fekalia, ale też niedaleki zapach tłuszczu i jakiegoś sycącego, tuczącego jedzenia.
Żołądek nagle skręcił się z bólu, wydając charakterystyczny dźwięk. Zari parsknął śmiechem, a Lu obrócił się pośpiesznie w jego kierunku zdając sobie sprawę, że mężczyzna wciąż tu stoi.
— Może coś dostaniesz z kuchni. Popytam — oderwał się od framugi drzwi, o którą to opierał się ramieniem. — I radziłbym się umyć. Naprawdę strasznie cuchniesz — dodał zanim na dobre zostawił go samego w zamkniętym pokoju.
Zari miał rację. Sam czuł się ohydnie, a warstwa brudu pokrywająca jego ciało sprawiała, że pewnie nie prezentował się zachęcająco. Problem leżał w tym, że nie miał pojęcia, jak się umyć. Wiedział, do czego służyła łazienka, lecz po przejściu do tej części pokoju zamarł w miejscu. Toaleta wydawała mu się za skomplikowana, a umywalka zbyt mała. Pozostawało ogrodzonej szybą tuby ciągnącej się aż do sufitu. Na niej wyświetlał się mały ekran z tuzinem dziwacznych przycisków. Jak miał to zrozumieć?
Postanowił zdać się na własną intuicję. To przecież wyłącznie ona doprowadziła go aż tutaj. Wystukał kilka przycisków, a szyba nagle rozsunęła się, zapraszając go do środka. Lu po krótkim zawahaniu postawił stopy na jasnych, czystych kafelkach. Tuba gwałtownie zamknęła się, a z umieszczonej na górze deszczownicy lunęła lodowata woda, która wstrząsnęła jego ciałem. Pospiesznie ściągnął z siebie podarte i brudne ubrania, które wylądowały w kącie ściany. Obserwował, jak spływająca pod jego stopami woda zabarwia się na brunatne, momentami nawet bordowe kolory, oczyszczając ciało z brudu i smrodu. Czuł całkiem przyjemny zapach mydła. Pomimo zimnego strumienia, korzystał z tej kąpieli najdłużej, jak tylko mógł. Nie miał pojęcia, kiedy następnym razem zażyje takiego luksusu.
Woda wkrótce przestała lecieć, a tuba otworzyła się ponownie. Lu stanął przed podłużnym lustrem umieszczonym na jednej ze ścian toalety. Charakteryzował się ciałem o ciemnej, wchodzącej w stonowany fiolet skórze, nareszcie czystej i pachnącej. Nie była jednak nieskazitelna, a pokryta zagojonymi bliznami, które odznaczały się jaśniejszym kolorem. Wysoki, o zgrabnej, aczkolwiek silnej sylwetce. Na końcówkach platynowych włosów zostały wolno spływające krople wody. Nie był u szczytu swojej formy, ale wyglądał na pewno lepiej, niż w ciągu ostatnich dni i czuł się w równie podobny sposób.
Po wyjściu zza kotary dostrzegł na materacu złożone w kostkę ubrania, których nie było wcześniej. Widocznie ktoś musiał przynieść mu to podczas kąpieli. Niewiele myśląc założył to, co dostał, z wielkim trudem ucząc się całej mechaniki zakładania spodni oraz obszernej, czarnej bluzy z wysokim kołnierzem, który musiał zrolować przy szyi, aby nie zachodził mu na twarz. Ludzkie ubrania były zupełnie inne od semuliańskich, które cechowały się raczej swoją lekkością i jasnością w kolorach głównie dzięki tkaninom, których używali. Ludzie natomiast mieli tendencję do zakrywania się niezliczonymi warstwami i komplikowania swojego życia dzięki zamkom, guzikom i paskom.
Lu postanowił przeszukać każdy kąt pokoju, a w tym każdą wnękę, szafkę, szufladę i przegrodę. Niestety nawet wbudowana w ścianę szafa wiała pustkami, jakby pomieszczenie nie było wcześniej przez nikogo zamieszkiwane. A nawet jeśli było, to zostało po brzegi uprzątnięte ze wszystkich przedmiotów, które mógłby w jakikolwiek sposób wykorzystać.
To oczywiste, że zastanawiał się nad ucieczką. Wybadał okna, szybko stwierdzając, że nie byłby w stanie ich otworzyć na oścież. Gdyby postanowił je wybić, piętro znajdowało się na tak wysokim poziomie, że prędzej złamałby sobie kark zeskakując na dół. O sprawdzeniu drzwi nawet nie myślał. Widział mechanizm, którego Zari używał za pomocy kodu i mógł jedynie się domyślać, że pod nim dzień i noc bezustannie stoi Boris czy inny wynajęty ochroniarz Vanji, aby się upewnić, że semulian żadnym sposobem nie próbuje stąd zwiać.
Dokąd by poszedł? Patrząc na panoramę miasta szybko rozumiał, że od razu zgubi się wśród skomplikowanych ulic, sklepów i ludzi. Qine było dla niego zbyt zawiłe i bez dobrego przewodnika, metropolia najpewniej go pochłonie, jak tylko wyjdzie na zewnątrz i zacznie szukać pomocy na własną rękę.
CZYTASZ
Lazarus
Science FictionAntragonda jest planetą odkrytą 150 lat temu, zamieszkiwaną przez bardzo rozumną, pacyfistyczną i humanoidalną rasę. Powstałe na niej punkty badań naukowych utworzyły pokojowy sojusz. Nikt nie wchodzi sobie w drogę, prowadzimy ze sobą zupełnie odmie...