Rozdział 14

299 34 6
                                    

       Yavicon patrzył, jak jego bracia wychodzą z gabinetu i zostawiają ich dwójkę samą. Wziął głęboki wdech i wypuścił powietrze, kierując wzrok na Grahama, który od dłuższego czasu wpatrywał się w niego; nawet nie zerknął na Eliotta i Yao i nie mrugnął, kiedy ten pierwszy dosyć głośno trzasnął drzwiami, pokazując tym swoje niezadowolenie. W końcu nie tupnie nóżką jak dziewczynka, przecież jest dorosłym mężczyzną. Oni nie tupią nóżkami.

       Tymczasem przeszywający wzrok sprawił, że Wei poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. A może to wina szarych tęczówek mężczyzny tak bardzo przypominających oczy Eliotta, a im dłużej się mu przypatrywał, tym więcej zaczął dostrzegać podobieństw. Nie dałby sobie ręki uciąć (choć i tak by odrosła), ale zauważył, że nawet nosy mają taki sam kształt. Ale to było niemożliwe. Kiedy wbrew woli znaleźli się w Instytucie, powiedzieli Eliottowi, że jego rodzice nie żyją. Wspomniał o tym, gdy zaczęli razem mieszkać w pokoju. Od tamtej pory bardzo się ze sobą zżyli i właściwie czuł pewien niepokój, kiedy ani jego, ani Yao nie było obok niego, a ich obecność za drzwiami była niewystarczająca.

       Wreszcie postanowił jako pierwszy zabrać głos. Niechętnie, ale miał już dosyć wwiercania mu się w czaszkę przeszywającym wzrokiem.
       — Dlaczego chciał pan porozmawiać ze mną w cztery oczy? — zapytał, nie będąc do końca przekonanym, czy właśnie takie pytanie powinien zadać. Odniósł też wrażenie, iż wygląda jak speszony szczeniak, choć chciał wyglądać na silnego i pewnego siebie kosmitę. W końcu niegdyś taki właśnie był. Niszczył cywilizacje na rzecz cennych surowców, wykonywał posłusznie wszystkie rozkazy swoich panów i sam władał armią yaviconów będącą na każde jego skinienie.
       Graham splótł dłonie na kolanach. Na czole pojawiły się długie zmarszczki, jakby nad czymś ciężko się zastanawiał albo coś ciążyło mu na sercu. Wei niemal mógł usłyszeć, jak ten przełyka ślinę.
       — Zauważyłem, że Eliott jest zaborczy wobec ciebie, dlatego wolałem porozmawiać z tobą na osobności, by się nie wtrącał, a podejrzewam, że robiłby to non stop.
       Yavicon uśmiechnął się i przytaknął delikatnie, przyznając mężczyźnie rację, bo co też innego mógł zrobić, kiedy trzydziestolatek właśnie taki był i to od początku ich znajomości. Victor zawsze próbował go utemperować, ale nigdy mu się to nie udało, a teraz to Eliott żyje. Nie on.
       — Chce mieć kontrolę nad wszystkim. — Spojrzał na wewnętrzną stronę prawej dłoni i podrapał ją kciukiem lewej. Nie był pewien, ile może powiedzieć; nikt w razie czego nie mógł go powstrzymać, gdyby zaczął paplać jak katarynka. — Traci panowanie nad sobą, kiedy coś nie idzie po jego myśli albo pojawiają się jakieś komplikacje.
       — Tak, to też zdążyłem zauważyć. Wolisz jak zwraca się do ciebie Weizhi czy Wei? A może masz swoje prawdziwe imię?
       Yavicon prychnął. Gdyby miał teraz wypowiedzieć swoje prawdziwe imię, mężczyzna siedzący naprzeciw z pewnością by się przestraszył.
       — Mojego imienia nie da się wypowiedzieć w waszym języku. A Weizhi jest...
       — Niskiego lotu? — dopowiedział Henry.
       I to było wręcz idealne określenie imienia, które nadali mu naukowcy. Wszelkie odkrycia miały w swoich nazwach cyferki, tajemnicze literki albo trudne do wymówienia łacińskie słowa, a weizhi z chińskiego to po prostu nieznany, dlatego yavicon ścisnął wargi w wąską linię i pokiwał głową.
       — Lepiej być czymś nieznanym niż obiektem zero. Ale preferuję raczej samo Wei. Brzmi ludzko, jakbym był jednym z was.
       — Jednym z nas — powtórzył Henry. — Kiedy o tobie czytałem, sądziłem, że jesteś bezmyślną kreaturą. Teraz już wiem, jak bardzo się myliłem. Widzę, że Eliottowi i Xia Yao zależy na tobie.
       — Lata spędzone w laboratoriach zbliżyły nas do siebie. Dzięki nim mogłem poczuć się jak człowiek choć na chwilę, kiedy nie eksperymentowano na nas.
       — To się nigdy nie powinno wydarzyć. Chłopcy powinni mieć normalne życie, dzieciństwo.
       — Proszę to powiedzieć ich matkom. Z tego, co wiem, matka Eliotta sprzedała go z jego rodzeństwem, a potem popełniła samobójstwo.
       — Była cwaną kobietą. Sądziła, że dziecko będzie idealnym powodem, by zatrzymać przy sobie bogatych głupców. Może i nie udało jej się założyć wymarzonej rodziny z wielkim domem i ogrodem z basenem, ale o alimenty walczyć nie było trudno. — Prychnął. — Samotna matka z dzieckiem, ułożona, z poczuciem humoru... piękna. Kto by nie dał się nabrać.
       Przedstawiony przez Henry'ego opis nie dawał złudzeń. Wei wybałuszył oczy, ale chciał zachować spokój. W końcu rozmawiał z nie byle kim.
       — Pan też tak dał się nabrać — stwierdził, choć początkowo zamierzał użyć bardziej pytającego tonu. Kiedy mężczyzna przytaknął, yavicon wstrzymał powietrze i głośno je wypuścił. — Zamierzał pan Eliottowi kiedykolwiek o tym powiedzieć? Od kiedy pan wie?
       Nie wyglądało na to, że Graham był chętny do odpowiedzi na zadane pytania. Wiedział jednak, że skoro sam zaczął ten temat, to musi go skończyć.
       — Na początku to były jedynie domysły. Na liście nie zapisywano nazwisk dzieci, które znalazły się w Instytucie. Imiona i wiek trzech z nich wydawały mi się zbyt znajome, ale wolałem myśleć, że to zbieg okoliczności, choć każda cząstka mojego ciała mówiła mi, że to moje dzieci. — Zatrzymał się na chwilę i zmarszczył czoło, przypominając sobie ten moment. Moment, kiedy zdobył listę. — Nie mogłem nic zrobić z tą wiedzą, Instytut był pilnie strzeżony, a sam bym ich nie wyciągnął. Pozostało mi jedynie czekać i obserwować.
       — Wiedział pan, że się nad nimi znęcano?
       Henry znów przytaknął, co wzburzyło krew w żyłach Weia. Jego oczy zaszkliły się. To prawda, że dostanie się do Instytutu było ciężkie, ale nie niemożliwe. Przecież miał kontakt z panią S. Co go powstrzymało?
       — Byłem wtedy sam, Wei — zaczął się tłumaczyć, gdy dostrzegł łzę w kąciku oka yavicona. — Nie chciałem stać bezczynnie, ale nie mogłem nic zrobić. Sam dobrze wiesz, że dopiero masowy atak mieszańców sprawił, że Instytut podupadł.
       Nie mógł się z nim nie zgodzić. To prawda, gdyby nie grupy uratowanych mieszańców, pewnie dalej na świecie panowałby chaos albo gorzej, choć wolał nie wyobrażać sobie, co mogłoby się stać.
       — Eliott powinien wiedzieć, że ma ojca. Ma rodzinę i dom, w którym powinien mieszkać i żyć jak normalny człowiek.
       — Nie przyszedłem po niego — powiedział cicho, smutno, powstrzymując łzy.
       Rozpacz w jego głosie sprawiła, że i Wei poczuł ucisk w sercu. Nigdy nie miał ojca, nie miał rodziny, nie znał czegoś takiego jak przywiązanie, a jedynie lojalność wobec panów. W swoim życiu nie miał czasu na żal, współczucie, czy pocieszenie. Był maszyną do zabijania, a właśnie przed nim siedział zwykły człowiek, który był bliski płaczu.
       — Eliott wiele przeszedł, jest przekonany, że jest całkiem sam na tym świecie. Że ma tylko mnie i Yao. Może i jesteśmy jak bracia, ale nie jesteśmy jego prawdziwą rodziną. Wie, jakie nastały czasy i zrozumie pana. Może na początku będzie wściekły, wyzwie pana od najgorszych, wyżyje się i na pewno będzie panu przez to ciężko, ale to minie. Eliott wreszcie zyska ojca, którego potrzebuje.
       Henry pokręcił głową, patrząc na swoje dłonie i spojrzał na yavicona.
       — Nie wiem, jak miałbym mu to powiedzieć.
       — Normalnie. — Wzruszył ramionami. — Dobrze pan wie, co się stanie, gdy pan mu to powie. Po co zwlekać, najlepiej powiedzieć mu to teraz. Nie będzie miał czasu na gniew, bo musimy dalej walczyć z Instytutem. To jest jego priorytet.
       — Rzucasz mi suchymi faktami — odparł rozbawiony Graham. To pozwoliło mu się uspokoić i zachować powagę, ukrywając obraz nieszczęśliwego ojca. — Ale to nie jest takie proste, jak się zdaje. Nie widziałem go prawie trzydzieści lat, nie uczestniczyłem w jego życiu, które powinno wyglądać inaczej.
       — Ale takie są realia — wtrącił. — Nie mógł pan z nim być, bo nastały trudne czasy. Wiele rodzin zostało rozdzielonych. Jest pan szczęściarzem, że może połączyć się z synem. Proszę nie zmarnować tej szansy.
       Henry zmarszczył czoło. Może właśnie tego potrzebował, suchych faktów, które uświadomią mu, jakiego ma farta, móc zobaczyć swojego syna, a poznał go od razu. Był idealnym połączeniem rodziców. Widział w nim zarówno siebie, jak i byłą partnerkę.
       — Powiem mu, gdy to wszystko będzie już za nami, zgoda? Nie mów mu tego.
       — Nie śmiałbym. Ma pan jeszcze jakieś pytania do mnie?
       — Mnóstwo, ale nie wiem, od czego zacząć.
       — Mamy jeszcze trochę czasu. — Uśmiechnął się.

       Tymczasem Eliott i Yao nadal grzecznie czekali przy balustradzie. Brunet przebierał nogami i grzebał językiem w zębie. Obserwował przechodzących ludzi, aż w końcu postanowił bliżej przyjrzeć się Azjacie, który zdawał się medytować na stojąco. Opierał się na przedramionach z zamkniętymi oczami, a jego oddech był zaskakująco spokojny. Eliott nie mógł się powstrzymać i prychnął głośniej, niż zamierzał. Yao westchnął z lekką irytacją i spojrzał na mężczyznę.
       — Nudzi ci się? — zapytał, podnosząc brwi.
       — A żebyś wiedział. Ile oni już gadają, dwie godziny?
       — Właściwie pół.
       — Wystarczająco, żebym zaczął się niepokoić. Nie znamy go. Co, jeśli wstrzyknie coś Wei'owi?
       — Uspokój się. Pamiętaj, że Wei nie jest człowiekiem. Potrafi się obronić.
       Nagle z kieszeni ciemnowłosego zadzwonił telefon. Mężczyzna wyciągnął go i zmarszczył czoło, kiedy zobaczył na ekranie, kto dzwoni.
       — Instytut — powiedział i odebrał telefon. Wyraz jego twarzy zbyt wiele nie zdradził, był poważny jak zwykle. Eliott jedynie zmarszczył czoło, wyczekując zakończenia rozmowy.
       — I? — odezwał się, kiedy Azjata odsunął smartfon od ucha.
       — Lily się wybudziła, musimy wracać.
       I na taką wiadomość czekał. Bynajmniej nie cieszył go fakt, że dziewczyna się ocknęła. Zatrzymywała ich, a teraz wreszcie mogli kontynuować swój plan, czyli zrealizować spotkanie z Hongiem.
       — No to na co czekamy, idź po Weia, ja już będę w drodze.
       Mężczyzna odwrócił się i był gotów zejść po schodach, ale powstrzymał go mocny chwyt za ramię.
       — Stój, Eliott.
       — Masz czas, żeby mnie zatrzymywać? — oburzył się. — Bo ja nie mam.
       — Pójdziemy we dwóch. Coś mi tu śmierdzi i nie chcę ryzykować, że coś się stanie Weizhi.
       Eliott poczuł się, jakby wylano na niego kubeł zimnej wody. W takich momentach miał sobie za złe, że sam nie potrafił wyczuć podpuchy. Był jak wygłodniała mysz, która rzuciłaby się na ser, nie bacząc na śmiercionośną pułapkę. Niechętnie musiał przyznać mu rację. Instytutowi nigdy nie wolno ufać.
       — W porządku. Napisz mu, że musieliśmy wrócić do Instytutu, nie wspominaj o Lily, bo będzie na miejscu szybciej od nas.
       — Martwisz się o niego czy jesteś zazdrosny o Lily?
       Brunet skrzywił się.
       — Jest problemem. Jasne, że się o niego martwię. Od kiedy się pojawiła, wokół dzieją się same kłopoty, to chodzący pech, którego nie można się pozbyć, bo jest potrzebny. Bez niej nie zaszlibyśmy tak daleko, jest kluczem do naszej wolności. Albo klatki.
       Yao prychnął i pokręcił głową.
       — Już myślałem, że ją doceniasz.
       — Docenię, gdy zniknie z mojego życia. Idziemy.       

Śmierć Motyla 3Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz