Rozdział 1

422 48 23
                                    

Wiercenie, szuranie, stukanie i śpiew mojego brata. Takie oto cudowne dźwięki dochodziły mnie z mieszkania na drugim piętrze. Przez moment zastanawiałam się czy moje pokrzykiwania dosięgną polskiej wersji Michaela Buble, w postaci wyżej wspomnianego, starszego ode mnie o trzy lata brata, czy też znikną niezauważone w wśród jego zawodzenia. Skubany był muzykalny, jak wszyscy w naszej rodzinie, ale nigdy w moim prawie trzydziestoletnim życiu tego nie przyznałam i z powodu siostrzanej wielkiej miłości nie przyznam. W innym razie jego oczęta zaświeciłyby się bardziej niż światełka sztucznego drzewka na głównym placu przy ulicy Żeromskiego – duma i punkt honoru prezydenta miasta.

– Piotrek! – krzyknęłam, wykorzystując chwilę ciszy. Odczekałam z nadzieją jedną krótką sekundę, po czym huk młota pneumatycznego, tak przynajmniej podejrzewałam, rozbrzmiał, sprowadzając mnie na ziemię. Za wafla nie uda mi się przekrzyczeć tego hałasu.

Szarpnęłam za klamkę drzwi wejściowych starej kamienicy, pod którą stałam, lecz nawet nie drgnęły.

– O masz ci los – burknęłam pod nosem, przytaczając słowa nauczycielki fizyki z liceum. Jakim cudem ten zwrot zachował się w mojej pamięci? Prawdopodobnie tego nawet najwięksi mędrcy nie wiedzieli.

Musiałam dostać się do środka i przekazać bratu dary od naszej rodzicielki, które zdążyłam już dokładnie obejrzeć. W wielkiej torbie z Żuczka stały na baczność wieczkami do góry słoiki z bigosem i pomidorową, pętka aromatycznej kiełbasy, plastikowy pojemnik wyładowany przepysznymi śledziami z cebulką i serniczek. Same pyszności!

To nie tak, że mama musiała go dokarmiać. Po prostu, mama pomyślała, że pod nieobecność żony brata, facet zamorzy na śmierć siebie i swoje cudne dzieciaki. Nie dała sobie przetłumaczyć, że Eliza wyjechała tylko na dwa dni, a chłopcy zostali z jej mamą, natomiast Piotrek stołował się na mieście, gdyż próbował skończyć remont mieszkania na Struga przed świętami.

– Piotruś! – spróbowałam jeszcze raz. I nic. Wiertarka rozdzwoniła się na dobre, a śpiew Piotrka przestał być solówką. Anielski chór, czyli ekipa remontowa, dołączył do szefa i równym śpiewem bieżeli do Betlejem.

Na rogi renifera, robiło się zimno, i ciemno, i do domu daleko. Wtedy doznałam olśnienia geniuszu. Zostawiłam żuczkową torbę po drugiej stronie drzwi, czyli daleko od rusztowania. Ręką chwyciłam konstrukcję, którą uznałam za w miarę stabilną, po kilkukrotnym jej potrząśnięciu i zarzuciłam nogę na pierwszą deskę. Dziadostwo zachybotało się niebezpiecznie, ale przecież mój pomysł był genialny i jedyny, więc słuszny, dlatego też kontynuowałam.

– Co pani robi? – zawołał za mną obcy niski męski głos.

– Wspinam się – głośno wystękałam przez zaciśnięte zęby.

W tym momencie rusztowanie ponownie się zachybotało, a ja mocniej zacisnęłam zęby.

Obcy, tak przypuszczałam, złapał mnie w talii i ściągnął z konstrukcji, po czym usłyszałam głośny huk. Moje oczy skierowały się w kierunku dużego wiadra po białej farbie, a płuca pozwoliły sobie na wypuszczenie wstrzymywanego powietrza.

– Choinka jasna, mało brakowało – palnęłam bez zastanowienia.

– No choinka – powtórzył za mną nieznajomy, a w jego mocnym głosie usłyszałam nutkę ironii, kpinę i chyba rozbawienie. Dłonie mojego wybawcy rozluźniły uścisk, lecz nie zdążyłam spojrzeć i podziękować, gdyż właśnie wtedy Piotrek wyciągnął głowę przez okno.

– Wszyscy cali? – zawołał brat.

– Tak! Piotrek złaź. Wałówkę przyniosłam.

– Zaraz – odparł do mnie, po czym cofnął głowę do środka i zwrócił się do swojej ekipy – Mówiłem, żeby nie zostawiać nic na rusztowaniu! Mogliście kogoś zabić. Na szczęście to była tylko moja siostra, a jej to nawet diabeł się boi – grzmiał wewnątrz budynku.

Świątecznie przechwycony -WYDANAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz