Rozdział 7

223 40 34
                                    

Wybiegłam z uczelni z ogromną nadzieją na świąteczny cud. Jak zwykle zagadałam się ze wszystkimi spotkanymi na drodze osobami i opuściłam budynek za późno. Jednak dla niektórych to był ostatni dzień w pracy przed świąteczną przerwą, a według mnie barbarzyństwem byłoby pominięcie kogokolwiek przy życzeniach. Więc teraz biegłam ile sił w nogach, by zdążyć na autobus.

– Zdążę, zdążę, muszę zdążyć – szeptałam.

A niech go chochliki trzasną! Nie zdążyłam!

Kierowca bez mrugnięcia okiem zamknął drzwi i ruszył dosłownie dwie sekundy po tym, gdy do niego dopadłam. A spod jego kół wprost na moje wełniane palto wyleciała śniegowa ciapa. W tym roku opady wystąpiły na kilka dni przed świętami, lecz teraz zamiast mnie cieszyć życzyłam im spływu w kanalizacji miejskiej.

Całe szczęście, że przeklęłam tylko w głowie, a żaden z moich studentów nie potrafił czytać w myślach. Przypuszczałam, że mają mnie za ekscentryczną, lekko stukniętą chemiczkę, bo nie chemicę. Nigdy nie chciałam stać się wredną, podłą jędzą, która dla przyjemności stawiała lufy. Co to, to nie! Chociaż do normalnych też nie należałam. Niestety, nie można mieć wszystkiego.

– Pani doktor, za pięć minut przyjedzie trzynastka – poinformował mnie jeden ze studentów, siedzący na ławce przystanku autobusowego.

– O nie mój drogi, do trzynastki to ja nie wsiadam.

– Naprawdę wierzy pani w takie przesądy, że niby nieszczęścia i tak dalej?

– Ja nie wierzę. Ja ich doświadczam – sprostowałam krótko i zerknęłam w stronę parku.

A może powinnam uwierzyć, że to szansa, bym spróbowała jeszcze raz, już ostatni. Ostatni miał być, no właśnie ostatnim razem, lecz być może to spóźnienie to znak. Choć prawdopodobnie znak nierówności czasowej, bo z pewnością wycieczka piesza osiągnie taki skutek. Za parę dni Wigilia, a ja już dziś zaplanowałam pomóc mamie w przygotowaniach.

Wyciągnęłam telefon i wystukałam SMS z informacją o spóźnieniu i przeprosinami. Bogato okrasiłam go serduszkami i innymi emotikonkami. Oczywiście na koniec dodałam kilka choinek i bałwanka. Ta krótka wiadomość miała wynagrodzić mamie mój poślizg, a mnie nie wybijać ze świątecznego nastroju, w którym tkwiłam od początku grudnia.

– Raz Mikołajowi śmierć. Idę! – pełna werwy mruknęłam pod nosem, po czym odwróciłam się do studentów i zawołałam: – Wesołych świąt!

– Wesołych świąt pani doktor.

Poprawiłam wielką torbę na ramieniu, która notorycznie się z niego ześlizgiwała i obmyśliłam plan działania. Ostatni raz widziałam go przy rzeczce, tuż obok tego połamanego mostka. Zbliżyłam się do niego na kilka metrów, jednak nim zdołałam podejść wystarczająco blisko, po prostu przede mną uciekł, zabierając świąteczną kiełbasę. Nagle doznałam olśnienia. Marta! – Dobra dusza i koleżanka z pracy przyniosła mi boczek do bigosu z wędzarni ojca. Ha! Tym razem powinno mi się udać. Przecież nie zostawię go w taki mróz na zewnątrz. Do jasnej choinki, w święta nikt nie powinien być sam!

Pełna optymizmu, przystanęłam przy ławce i wyjęłam boczek. Rozejrzałam się w koło, a po upewnieniu się, że jestem sama, zanurzyłam zęby w pachnącej wędlinie. Zrobiłam malusieńki gryzek. Na więcej nie pozwalały mi wyrzuty sumienia. Ale było warto! Istne niebo w gębie. Cud, miód i orzeszki. Mniam.

Przyszłam trochę wcześniej niż zwykle, ale już po kilku minutach Newton zbliżał się do mnie swoim nieufnym krokiem. Skalował przestrzeń w koło, jakby planował ucieczkę. Moją uwagę zwrócił jego głośny oddech. Biedak głośno sapał, a z wywieszonego języka kapała mu ślina. Zachowanie psa znacznie mnie zaniepokoiło, lecz nic nie wskazywało na jakikolwiek wypadek, czy nadchodzące niebezpieczeństwo. W tej części parku byliśmy sami. Odgryzłam kawałek boczku i rzuciłam mu pod nogi. Powąchał.

Świątecznie przechwycony -WYDANAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz