Rozdział pierwszy: Kryptonim „Pustelnik"

438 51 11
                                    

/Druga publikacja dzisiaj, jeśli to czytasz - nie zapomnij o prologu i przedmowie ❤️/

Codzienna rutyna Profesora Snape'a wyglądała co do joty w ten sam sposób. Nigdy niezachwiana, nigdy nie pominięta. 

Jego budzik zawsze budził go równo o piątej rano, często jednak mężczyzna już nie spał i wpatrywał się pustym wzrokiem w sufit, a dźwięk budzika wyrywał go z zamyślenia i ściągał z łóżka. 

Pięć minut po piątej mężczyzna mył zęby, golił się i brał prysznic, by następnie ubrać się w swój zwyczajowy strój - czarne spodnie prasowane w kant, białą koszulę i czarną marynarkę. Włosy, które sięgały mu niemal do ramion związywał w kucyk, wiedząc, że i tak luźne pasma wydostaną się z więzów pod koniec dnia na uczelni. 

Następnie, dokładnie o piątej czterdzieści, przygotowywał herbatę. Zawsze gorzką, bez dodatków. Zwykła, czarna herbata. Zjadał zazwyczaj przygotowaną na szybko kanapkę, wiedząc, że i tak zje lunch w uczelnianej kafeterii, albo kucharki go dopadną i wepchną mu przygotowane porcje, by zabrał je do domu. 

O szóstej Snape wychodził z domu i wsiadał do swojego czarnego forda fiesty z 1990 i jechał na uczelnie, włączał stację BBC, by nic mu nie umknęło, ponieważ gazetę przeczyta dopiero podczas lunchu. 

Gazetę kupował po drodze. Zatrzymywał się zawsze w tym samym punkcie, jak zawsze delikatnie spławiając pracującą tam pracownicę kilkoma suchymi zdaniami, które jednak nigdy nie gasiły jej entuzjazmu.

Rzygać się chciało od tego optymizmu.

Gdy parkował na parkingu uczelni, studenci rzucali w stronę jego pojazdu przestraszone spojrzenia. Nie był lubianym profesorem, ale w zupełności mu to nie przeszkadzało. Nie przychodził do pracy, by szukać kolegów, a po to, by nauczyć tych idiotów chemii.

Wpół do ósmej, siedział za biurkiem w audytorium, był to czas by studenci podchodzili do niego w celu zadania pytań, jednak jak do tej pory niewielu było śmiałków, którzy się do niego zbliżyli, a jedynie zajmowali po cichu swoje stałe miejsca.

Wykłady kończył o godzinie szesnastej, oczywiście w tym czasie również odbywał się lunch, który spędzał w swoim gabinecie, w samotności. Tak, jak lubił. Po jedzeniu czytał gazetę i zapalał papierosa. Zawsze od razu szedł umyć zęby. Może i potrzebował nikotyny po lunchu, ale nie miał zamiaru czuć tego okropnego posmaku do końca dnia. 

Po zajęciach ruszał prosto do domu. Zazwyczaj. Raz w tygodniu jeździł po zakupy do supermarketu, w soboty zaś, gdy plan jego dnia znacznie się różnił przez brak zajęć, chodził do pobliskiego sklepu, by zakupić świeże produkty, takie jak pieczywo, warzywa oraz owoce.

W tę sobotę Severus siedział w swojej pracowni i oceniał eseje studentów. Z każdym kolejnym tracił wiarę, by te imbecyle były kiedykolwiek dobrymi specjalistami w swojej dziedzinie, skoro mają problem z tak podstawowymi zagadnieniami. Koło godziny dziewiętnastej rzucił długopis na stos papierów i stwierdził, że więcej nie wytrzyma. 

Ruszył do salonu, w którym stał jego barek, a w nim... Pusto. Cholera. Zapomniał kupić swój ulubiony Burbon. Westchnął ciężko i założył buty. W weekend zawsze chodził ubrany w ciemnobrązowe spodnie w kant oraz lekką lnianą koszulę, jako że było lato, nie trudził się zakładaniem żadnego okrycia, a jedynie założył swoje wysłużone skórzane półbuty. Chwycił portfel oraz kluczyki do domu, których użył do zamknięcia drzwi.

Sprawdził jeszcze dwa razy, czy zamknął za sobą drzwi, miał na tym punkcie swoistą obsesję, zawsze musiał być w stu procentach pewny, że odpowiednio zabezpieczył swój dom przed ewentualnymi intruzami. To było chyba jedno z tych mniej osobliwych dziwactw, do których był przyzwyczajony.

i'll be there /snarry/Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz