***

3 0 0
                                    

Mam na imię Wasil. Plasterek, który ktoś (prawdopodobnie córka sąsiadki spod ósemki) przykleił na dziurę w szybce (która, nawiasem mówiąc, została stworzona przy udziale broni palnej) dziś rano magicznie zniknął. Tak po prostu. Nie wiem, komu przeszkadzała ta niewinna próba naprawy, ale muszę przyznać, że zrobiło mi się autentycznie przykro po tym odkryciu.

Zdecydowałem się nie pójść dzisiaj na uczelnię. Być może Waśka miał rację. Po co mam tam chodzić, skoro moją jedyną odpowiedzią na pytanie o treść wykładów, na które uczęszczam, to zdawkowe ,,nic ciekawego''. Zamiast tego poszedłem do pobliskiego parku. Po pewnym czasie dopiero zorientowałem się, że właściwie to nie wiem, po co się tam udaję. Nie lubię przecież spacerować. Z racji tego, że ta konkluzja przyszła do mnie dopiero po dotarciu do parku, postanowiłem nie marnować tego kursu tramwajem i zostać tu jeszcze chwilę. Z braku lepszego zajęcia (i mojej awersji do spacerowania bez celu) usiadłem na ławce (oczywiście nie pierwszej z brzegu, gdyż tam kręciło się zbyt dużo ludzi). Rozglądałem się chwilę po otoczeniu, po czym zawiesiłem wzrok w jednym punkcie. Nic ciekawego się nie działo, więc po prostu na chwilę się wyłączyłem. Chłodny jesienny wiatr wprawiał w szum liście pozostałe jeszcze na drzewach i podrywał do lotu te, które raczyły już opaść na ziemię. Nie wiem nawet kiedy wyjąłem z kieszeni moją wysłużoną, poplamioną na brzegach tłuszczem, talię kart. Wziąłem ją do ręki i zacząłem machinalnie tasować raz za razem, dalej wgapiając się bezmyślnie w jeden punkt w oddali.

Nie wiem jak długo tak siedziałem, ale promienie słońca nagle zaczynają mnie oślepiać, zwiastując niechybny zachód słońca. Przez nieuwagę tym spowodowaną, niedokładnie układam karty w ręku i przy następnej próbie przetasowania bezczelnie rozsypują się po całym chodniku. Dopiero wtedy przestaję patrzeć przed siebie i odwracam się w stronę rozrzuconej talii. Już mam się podnieść, gdy dostrzegam idącego w moją stronę Saszę.

Czasami zastanawiam się, czy on mnie przypadkiem nie śledzi. Jeśli nie, to ma wręcz genialne wyczucie czasu.

Przez krótką chwilę rozważam porzucenie moich starych dobrych kart na pastwę losu i taktyczny powrót do mieszkania. Potem jednak zdaję sobie sprawę, że bez nich nie rozegramy dzisiejszej partii. Nieco podenerwowany schylam się i zaczynam zbierać karty. Sasza oczywiście kieruje się w moją stronę i bez słowa zaczyna mi pomagać. Muszę przyznać, że czuję się niezmiernie nieswojo. Mam nauczkę żeby niepotrzebnie się nie włóczyć. Liczę na to, że jak najszybciej uda mi się skończyć i wrócić do domu. Najwyraźniej jednak nic z tego, gdyż przez zdenerwowanie karty raz po raz ponownie wypadają z moich dłoni prosto na parkową ścieżkę. Mogę przysiąc, że się przy tym śmieją.

-Pierwszy raz widzę sąsiada w parku. - zagaduje Sasza, wręczając mi ostatnią kartę, asa serce.

Że też zachciało mi się tych spacerów.

-Tak jakoś wyszło. - rzucam od niechcenia, gdyż nie bardzo wiem, co w zasadzie miałbym mu odpowiedzieć.

-To świetnie. - stwierdza, choć ja mam co do tego słuszne wątpliwości. - Świeże powietrze powinno dobrze na ciebie wpłynąć. - z ,,sąsiada'' przechodzi błyskawicznie na ,,ty''.

-I tak właśnie się zbieram. - napomykam licząc, że nareszcie pozwoli mi odejść.

-Wspaniale, możemy zatem wrócić razem. - rozpromienia się Sasza.

Niezupełnie o to mi chodziło. Ostatecznie nie udaje mi się wykręcić. Wspaniale.

Zatem, chcąc czy nie chcąc, wracam do mieszkania razem z Saszą. Nie mogę się nadziwić ile tematów do rozmowy jest w stanie przywołać podczas kilkudziesięciu minut spaceru. Po jakimś czasie nawet udaje mi się przyzwyczaić do jego głosu, co wcale nie czyni tej sytuacji mniej dla mnie niezręcznej. W pewnym momencie Sasza stwierdza, że wejdzie do mijanej przez nas cukierni i że mogę tu na niego poczekać. Gdy znika za drzwiami sklepiku, przez głowę przemyka mi pomysł zostawienia go tu samego i powrotu do mieszkania bez jego dalszego towarzystwa. Ale z jakiegoś powodu jednak zostaję. Dlaczego? Dobre pytanie.

Sasza wychodzi po kilku minutach, niosąc w ręku bochenek chleba i torebkę pełną herbatników. Ciekawe, jak zamierza sam zjeść te wszystkie ciastka? Nie jest to co prawda mój problem, ale całkiem mnie to nurtuje.

Idziemy dalej. Nareszcie dochodzimy do kamienicy. Tak, drzwi nadal mają pięć odprysków farby po uderzeniach oraz dwie dziury w szybce po wystrzale z broni palnej (niezaklejone plasterkiem). Wchodzimy do środka. Zaczynam szukać kluczy do mieszkania. Saszy chyba nie spieszyło się do domu tak jak mi, gdyż decyduje się z jakiegoś powodu zostać ze mną na piętrze i przyglądać się moim poczynaniom. 

-Bardzo miło się z tobą gawędziło. - przerywa niespodziewanie ciszę na klatce.

Miło? Ze mną? To ty prowadziłeś monolog, zakłócając moją zwyczajową ciszę. I po co to wszystko?

-Czemu właściwie się do mnie przyczepiłeś, Sasza? - zadaję wbrew sobie pytanie cisnące mi się na usta od samego początku naszej przymusowej wyprawy.

Sasza patrzy na mnie zaskoczony. Bynajmniej jednak się nie obraża, czego bym się spodziewał, tylko spogląda na mnie wzrokiem przepełnionym smutkiem. Serce bije mi coraz szybciej ze zdenerwowania.

-Naprawdę nie jesteś w stanie dostrzec, jaki jesteś samotny? - do smutku dochodzi również politowanie.

Zamieram na progu drzwi do mieszkania. Wzbiera we mnie gniew. Jakim prawem on się w ogóle interesuje tym, co się u mnie dzieje? W dodatku...

-Wcale nie jestem samotny. - rzucam oschle w jego stronę. - To, że nie zaznajamiam się ze wszystkimi ludźmi dookoła, nie oznacza, że nie mam przyjaciół. Nawet dzisiaj spotykamy się, jak co tydzień, gramy w karty i świetnie się bawimy. Nie musisz się trudzić zabawianiem mnie na siłę.

Sasza słucha mojego wywodu ze spuszczoną głową.

-W porządku. - odzywa się po chwili. - Niech ci będzie. Mogę cię zostawić samego. Ale musisz przyjąć do wiadomości jedną rzecz, Wasil. - pierwszy raz zwraca się do mnie po imieniu. 

-Jaką? - pytam od niechcenia w nadziei, że da mi spokój.

-Nikt tak naprawdę do ciebie nie przychodzi, a ty doskonale zdajesz sobie z tego sprawę.

Podskakuję jak rażony piorunem. Co on do wszystkich diabłów mówi? Nie myśląc wiele, zatrzaskuję mu drzwi przed nosem, aby wyładować trochę swoją wściekłość. Za kogo ten gość się uważa?!

Zaparzam sobie herbatę w niebieskim wyszczerbionym kubku i staram się uspokoić. Zaraz potem udaję się do salonu, gdzie jak zazwyczaj czekają na mnie Wasilij i Wania. To, że Sasza nigdy ich nie spotkał, nie oznacza od razu, że do mnie nie przychodzą. Siadamy na podłodze i czekamy na spóźnionego Waśkę, który dołącza do nas po kilku minutach.

-Jak było na uczelni? - pada zwyczajowe pytanie.

-Nie wiem, nie poszedłem. - wzruszam ramionami, ucinając dyskusję.

-Dlaczego? - Wasilij jest wyraźnie rozczarowany.

-Nie mam pojęcia. - odpowiadam zgodnie z prawdą. - Może lepiej by było, gdybym poszedł. 

Tym razem Wasilij nie ma nic do dodania. Rozdaję karty. Z jakiegoś powodu w pomieszczeniu panuje nerwowa atmosfera. Nawet Waśka nie ma nastroju do żartów. Raz po raz tylko wszystkie punktowane karty trafiają w ręce Wani, który pokornie zbiera je z podłogi.

-To twoja wina! - Wasilij nie wytrzymuje i krzyczy w stronę Waśki.

-Co znowu?! - oburza się oskarżony. - Co takiego zrobiłem?

-Gdybyś mu w tamtym tygodniu nie nagadał, nie zacząłby opuszczać zajęć. Jeszcze trochę i wyrzucą go z tej szkoły.

-Może na dobre mu to wyjdzie. - odburkuje Waśka.

Przekrzykują się tak do końca trwania rundy. Na koniec okazuje się, że Wania zebrał wszystkie karty, więc po raz pierwszy udało mu się wygrać rundę. Wasilij i Waśka patrzą po sobie zdumieni, że przez nieuwagę pozwolili przeciwnikowi wlepić sobie po 26 punktów. Znowu zaczynają się kłócić. 

-Trzeba było kilka oddać, na co nam kolejna sprzeczka... - Wania kręci głową zrezygnowany.

Wstaję z podłogi i zamierzam wyjść przed kamienicę, aby trochę ochłonąć. Jednak gdy otwieram drzwi, na wycieraczce leży paczka herbatników zostawiona przez Saszę.

Decyduję się zostać w domu i wypić kolejną herbatę.

48 - 40 - 18 - 81

HeartsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz