1.

151 16 30
                                    

— Bez sensu – Adam wymruczał, zagryzając papierosa. Przeczytał jeszcze raz opis sprawy, chyba najkrótszy, jaki kiedykolwiek widział.

Gdyby Adam Mickiewicz mógł powiedzieć sobie z przeszłości jedną rzecz, to powiedziałby pewnie nie pal, bo stracisz na tym fortunę. Drugą rzeczą na tej liście byłoby nie zostawaj detektywem, nawet nie wiesz, jakie to nudne. Młody Adaś pewnie nie zrobiłby sobie z tego nic i zrobiłby dokładnie te dwie rzeczy, przed którymi przestrzegła go starsza wersja siebie, bo dorośli są przecież głupi i nic nie wiedzą o życiu.

Miałby wtedy pewnie też rację.

— Gaś mi to, całe mieszkanie mi zasmrodziłeś! – doszło do jego uszu. Odwrócił się w stronę drzwi.

Trzecią przestrogą byłoby nie decyduj się na mieszkanie z panną Deybel. Tego też by nie posłuchał, nawet teraz. Jakże smutne byłoby jego życie, gdyby codziennie przynajmniej raz nie usłyszałby skarg o smród papierosów albo źle poukładane książki na półkach, a co dopiero bez plotek o rzekomym romansie, ba, o oświadczynach! Pierwsze oskarżenie może jeszcze miało coś w sobie, w końcu nie raz ze współlokatorką budził się w jednym łóżku, ale że jakieś, phi, małżeństwo? On by się nigdy do czegoś takiego nie zniżył, związek przed Bogiem i przed państwem ograniczał, a po co to komu?

— Myślę, a jak myślę, to palę – wyjaśnił spokojnie zdenerwowanej kobiecie, która w odpowiedzi oburzona przewróciła oczami. – No co?

— Całe mieszkanie potem śmierdzi, bo szanowny pan musi myśleć! A ile ci to myślenie dało, hm? – założyła ręce na piersi i zmarszczyła oburzona nos.

— Dużo, na przykład już jestem pewien, że to musi być postawny mężczyzna, o – wzruszył ramionami i wypuścił dym z ust.

— Sama bym to wyciągnęła z tego wszystkiego – fuknęła. – I poważnie mi to zgaś, bo nie dostaniesz obiadu.

— Już, tak – westchnął i zgasił papierosa, wracając do lustrowania opisów ciał.

Wszystkie trzy ofiary znalezione były w podobnych okolicznościach - w ciemnych, schowanych od wzroku postronnych miejscach, zawsze wieczorem lub w nocy, za każdym razem dokładnie w ten sam sposób zabite (sześć ran kłutych w brzuch i plecy oraz poderżnięte gardło) i zawsze znalezione z różową chustką pomiędzy palcami. Wszystkie ofiary były kawalerami bez rodzin, więc na próżno pytać kogokolwiek. Nie oznaczało to oczywiście, że się poddał, bo starał się dotrzeć do kogokolwiek ale, cholera, było to trudne. Nic nie mógł z tego wszystkiego wyciągnąć. Świadków również brak.

Przetarł twarz dłonią - miał dość tej pracy. Wyobrażał ją sobie zupełnie inaczej.

Powkładał wszystkie papiery z powrotem do teczki i wstał od biurka. Chora, idiotyczna sprawa, nawet nie chciał się nią zajmować, ale ostatnio nie miał jak przebierać w zleceniach.

Wyjrzał przez okno kamieniczki, na ulicę. Słońce świeciło przez chmury nieśmiało, a ludzie chodzili w różne strony - niektórzy wchodzili nawet do sklepiku Ksawery, nad którym centralnie mieściło się mieszkanie. Lubił tu mieszkać, jakkolwiek na to wszystko nie narzekał. Lubił swoją współlokatorkę, była dla niego najbliższą przyjaciółką, a i usta miała miękkie, więc przyjemne do całowania. A mądra była tak, że sam się czasem przy niej czuł głupi. Marnowała się w tym swoim sklepiku. A może to on się marnował?

Westchnął i podszedł do biurka, patrząc na teczkę.

Ostatnio zastanawiał się, czy nie rzucić tego wszystkiego w cholerę, czy nie poprosić Ksawery, żeby pozwoliła mu u siebie pracować i czy nie dożyć w takim spokoju swojej, prawdopodobnie z resztą bliskiej, śmierci. Był coraz bliższy podjęcia tej decyzji.

Napiłby się czegoś mocniejszego, ale może po obiedzie. Otworzył teczkę, przejrzał papiery i znów ją zamknął.

To będzie jego ostatnia sprawa, koniec z tym okropieństwem.

amarant.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz