Wypuścił chmurę dymu z ust i wsłuchiwał się w przyjemny szum deszczu. Stał pod daszkiem sklepu Ksawery i prawdopodobnie odstraszał potencjalnych klientów, chociaż w tę pogodę raczej mało osób chciałoby kupować tkaniny, chociażby żeby nie zamokły. Albo się nie zabrudziły. Och, brawo Adam, cóż za ciekawe i innowacyjne przemyślenia!
Gdyby mógł stanąć obok siebie, to by dał sobie w mordę. Ostro. Ale to już była tradycja w jego głowie.
Sprawa, sprawa, sprawa. Niczego nowego się nie dowiedział, niczego nowego nie wymyślił. Nie był pewien, czy w ogóle chciał coś wymyślać, najchętniej po prostu rzuciłby tym wszystkim i jedynie ucałować na koniec klienta (bo ładny był, młody, usta miał koralowe i w kształcie serduszka), nigdy więcej nie dotykać tego szajsu. Ale coś mu kazało to skończyć, bo skoro się podjął, to się podjął, basta!
Westchnął wściekle i rzucił papierosem o ziemię, rozdeptując go. Zimno jak w psiarni, cholera jasna, do środka. Spojrzał ostatni raz na ulicę, a jego wzrok przykuł stojący bez ruchu mężczyzna (wnioskując ze stroju, chociaż teraz i kobiety w spodnie i płaszcze się nieraz ubierały), który z pewnością patrzył prosto na niego. Adam zmarszczył brwi i chwilę wpatrywał się w daleką sylwetkę, usiłując wywnioskować z niej cokolwiek, ale przez deszcz nie był w stanie powiedzieć nic więcej niż to, że człowiek ten... Stał. Oraz to, że płaszcz podszewkę miał koloru intensywnego różu - dostrzegał ją, ponieważ mężczyzna miał rozpięte wszystkie guziki w odzieniu.
Wyszedł spod daszku pozwalając, aby strugi deszczu uderzyły w niego z ogromnym impetem. Gdy mężczyzna zauważył to, odwrócił się na pięcie i zaczął energicznym krokiem odchodzić, po krótkiej chwili znikając pomiędzy budynkami. Adam początkowo chciał za nim biec, ale dobrze wiedział, że by go nie dogonił, poza tym - nikt nie płacił mu aż tyle, żeby miał się uganiać za jakimiś palantami po deszczu. Jedynie podszedł w miejsce, w którym wcześniej stał mężczyzna - nie znalazł nic. Spojrzał jeszcze raz w stronę uliczki, w której zniknął jegomość i zmarszczył brwi.
Jak cholera, to była ślepa uliczka, na którą patrzył cały czas i nikt z niej nie wychodził.
Z czystej, ludzkiej ciekawości podszedł bliżej, zaglądając pomiędzy ciasne mury dwóch dużych, kamiennych budynków. Nikogo. Gdyby jegomość miał się stamtąd wydostać, musiałby albo opanować sztukę teleportacji, albo lewitacji, bo ściana, którą uliczka się kończyła, była wysoka. Przedziwne. Może się przewidział? Pomylił uliczki? To chyba było bardziej prawdopodobne od mężczyzny lewitującego nad ścianą, aby wydostać się z nieistniejącego pościgu.
Wycofał się, jeszcze raz rozejrzał. Nic, nic, n... Zaraz, wróć! Kątem oka dostrzegł ten sam płaszcz, odwrócił się - faktycznie, człowiek właśnie znikał za winklem. Adam rzucił do siebie soczystą kurwą z dodatkowym maciem na końcu i szybkim krokiem (nie biegiem, nie chciał wyglądać na szaleńca) zaczął iść za nieznajomym.
Z początku mężczyzna chyba nie dostrzegł, że ktoś za nim idzie. Szedł prędko, ale nie na tyle, żeby to było podejrzane. Po chwili jednak przyspieszył, jakby zdał sobie sprawę, że jeszcze nie uciekł. Mickiewicz przyspieszył razem z nim, będąc pewien już, że nie robił tego na próżno.
— Przepraszam pana! – krzyknął, przez co jegomość już zaczął biec. Ignorując już zupełnie normy społeczne, Adam również zerwał się do biegu.
Cholera jasna! - tylko to przemknęło mu przez głowę. Uciekający był z pewnością wysportowany, albo przynajmniej przyzwyczajony do pościgów, czym Adam nie mógł się szczycić ani odrobinę. Już po parunastu metrach zaczął żałować, że w ogóle puścił się w pogoń za tym prawdopodobnie Bogu ducha winnym człowiekiem. Człowiekiem, który właśnie z jakiegoś powodu podskoczył, jakby coś przeskakiwał. Człowiekiem, który skręcił gdzieś, przez co Adam stracił go z oczu. Człowiekiem, który-
Jeb!
[A/N] do zobaczenia za kolejne 3 miesiace pozdro
CZYTASZ
amarant.
FanfictionParting is such sweet sorrow that I shall say goodnight till it be morrow. - William Shakespeare. A.M. x B.D.L.A.W.W.J.S.K.D. (bardzo dużo ludzi, ale w większości J.S. i K.D.) A.M. x J.S. x K.D.