6.

7 4 1
                                    

Minął drugi miesiąc od początku epidemii, a na Pomorzu zapanował chaos. 

Kolejne wioski wprowadzały surowe reguły przekraczania granicy, przez co handel między wsiami prawie zamarł. Kolejni uzdrowiciele wstępowali w szeregi pielęgniarzy, by nieść pomoc zarażonym. Okoliczni kapłani nocą praktycznie nie odpoczywali, bowiem co chwila przynoszono do ich domostw świeże trupy, by mógł ich wyprawić na spotkanie z bogami.

W miasteczkach i wsiach zapanowała przygnębiająca atmosfera. Ludzie nie przychodzili na targowiska, dzieci nie biegały wesoło po ulicach, a mężczyźni nie udawali się do pracy na roli, w lesie czy w zakładach rzemieślniczych.

Wędrowiec jakimś dziwnym sposobem zawsze był wpuszczany do każdej wioski, choć przecie był dla mieszkańców obcy. Zaraza nieznanym mu sposobem nakłaniała strażników, strzegących granic i sprawdzających podróżnych do uległości, tak że starzec wpuszczany był bez żadnych pytań. 

Nikt go nie obwiniał, nikt nie zwracał doń uwagi, gdy kolejni chorzy umierali w męczarniach. Traktowany jak powietrze, otoczony magią zmory, przechadzał się wędrowiec między ludźmi, a Zaraza dotykała ich głów, by jak najwięcej z nich pomarło.

Gdy jednak spadły pierwsze płatki śniegu, wydarzyła się rzecz, której starzec obawiał się najbardziej. Oto zmora pewnego dnia wskazała kościstą brodą ten sam kierunek, który niegdyś sam wędrowiec wskazywał jej palcem.

Droga do jego wioski. Do jego chaty pod bukiem. Do jego syna, synowej, wnucząt.

- Tylko nie tam. Wszędzie pójdę, nawet na koniec świata, ale okaż łaskę! Oszczędź mych krewnych! - łkał wędrowiec, nie potrafiąc opanować przerażenia.

- Nie. - odparła nieporuszona Zaraza. - Nie ma wyjątków. Syn twój nagrzeszył, synowa własną gnuśnością zadała mi wiele ran. Przeto ich również zabiję.

- Ale ja wiernie ci służyłem, nie ulitujesz się nad sługą swych, o wielka pani? - zaczął przekonywać wędrowiec, w nadziei że udobrucha tym demona.

- Jesteś mi wierny ze strachu, nie z poczucia obowiązku czy z przywiązania. - wysyczała z wściekłością. - Nie każ mi czekać! Ruszaj!

Padający śnieg przykrył wzgórza oraz drogę do kamieniołomu, jednak wędrowiec na polecenie zmory brnął dalej, pokonując rosnące z godziny na godzinę zaspy. Łzy płynęły po jego pomarszczonej twarzy, oddech urywał się za sprawą smutnych jęków, a serce łomotało w piersi mężczyzny jak szalone.

Oto wracał do domu po długich tygodniach nieobecności, by wreszcie zobaczyć swoją rodzinę. Ale na plecach, miast zapłaty za sprzedane jedzenie, niósł jedynie śmierć dla swych ukochanych.

Ballada o wędrowcu co śmierć niósł na plecach [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz