9.

8 4 1
                                    

Nie minęły dwa dni, a w chacie wędrowca słychać już było pierwsze płacze, gdy nad ranem choroba zabrała do grobu najmłodszego z braci. Twarz chłopca pokryły ropiejące bąble, skóra była blada jak płótno, a oczy przekrwione. 

W południe jego ciało wynieśli grabarze, chowając w dole na wielkim cmentarzyku za wioską. Syn wędrowca z cierpiętniczą miną i łzami w oczach usypywał mu kurhan, gdy od strony chaty nadbiegła jego żona.

Ledwie najmłodsze swe dziecko pochowali, a najstarszy ich syn już zdążył zemdleć podczas sprzątania podłogi. Położyli go do łóżka, przerażeni jak jeszcze nigdy w życiu. Gdy na ciele chłopca odkryli takie same wrzody jak u najmłodszego, żona wybiegła z chaty z krzykiem. 

Wieczorem następnego dnia chłopiec umarł, wymiotując krwią w ostatnich chwilach swego życia. Gdy kolejnej nocy zaraza zabrała ostatniego z braci, rodzice nawet nie powiadomili grabarzy. Zamiast tego sami pochowali swe dziecko w ogrodzie za chatą.

Synowa zmarła dwa dni później, zmęczona i pozbawiona wszelkiej chęci do życia. Trupa wrzucono do zbiorowej mogiły, wykopanej na środku jednego z pól. W wiosce zapanowała panika, a w każdej chacie znajdował się obłożnie chory człowiek. 

Wędrowiec wreszcie otworzył drzwi do swojej sypialni, gdy szósty dzień zarazy miał się ku końcowi. Usłyszał łomotanie. 

W progu ujrzał syna, zmarniałego i bladego. Mężczyzna niewidzącym wzrokiem jął przemawiać:

- Nie ma jej, dzieci też. Ino ja się ostałem, ino ja. - głos mu się łamał przy każdym słowie, ale wędrowiec już go nie widział.

Jego wzrok spoczywał na zakrwawionych łachmanach, dopalających się w piecu, na zwisających z powały chaty ziołach, mających odpędzać choroby, na pustych łóżkach, w których jeszcze parę dni temu spały jego wnuki. Nie było już niczego. Chata opustoszała.

- Co robić, ojcze?! Co robić?! Powiedz proszę, bo ja... ja już... nie wiem... - płakał syn, obejmując wędrowca za nogi.

Ten jednak odepchnął go i wyszedł z chaty, nawet nie zwróciwszy uwagi na jego pytanie.

Na progu starzec odwrócił się jeszcze, by ujrzeć na drzwiach wymalowany barwnikiem symbol. Oznaczenie domostwa, do którego zawitała śmierć. Miejsce, którego należy unikać.

Słońce chyliło się ku zachodowi, a Zaraza przeciągnęła się leniwie, na chwilę odrywając szpony od karku wędrowca. Rany od jej paznokci już dawno się zagoiły, teraz jedynie oplatała jego szyję ramionami, niby kochanka szepcząca słodkie słówka do ucha swojego wybranka.

Syn wybiegł jeszcze z chaty w ślad za ojcem, ale ten zniknął za rogiem karczmy. Mężczyzna wiele lat później wspominał, że był to ostatni wieczór kiedy widział swojego rodziciela żywego. 

Ballada o wędrowcu co śmierć niósł na plecach [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz