8.

6 4 1
                                    

Dochodziła północ. Chłopców położono do łóżka, a wędrowiec wciąż nie wychodził z izby, pomimo próśb synowej. Odpowiadał jedynie zawodzeniem i płaczem, jakby działa się mu straszliwa krzywda. Zmartwiony syn zajął się zmywaniem resztek jedzenia z dzbanków, z których jedli wieczerzę.

- Twemu ojcu coś się musiało przytrafić. - zaczęła smutno synowa. - Może stuknął się w głowę? Albo go zaczarowali?

- Nie gadaj, kobieto! - zdenerwował się syn, ale chwilę potem dodał: - Odmieniło mu się, przyznaję, ale zważ że dwa miesiące poza domem był. Może się zgubił i straszne rzeczy widział? Współczuć mu należy. Zobaczysz, posiedzi trochę w domu to mu się polepszy.

Synowa przekrzywiła głowę, wielce sceptyczna wobec zapewnień swego męża.

- Tato zachowuje się dziwacznie, jakby mu rozum odjęło. Chce żebyśmy go wyrzucili, wieczerzy nie tknął, a od wnucząt odpędza się jak krowa od much.

- Racja, jest dzisiaj... taki jakiś przestraszony, zlękniony. - przyznał jej mąż zmartwionym głosem. - Nie daje się dotknąć, do izby zakazał wchodzić. I cały czas patrzy na coś przez swoje ramię.

Pochrapywania dzieci przerwały nocną ciszę. Ogień w piecu przygasł, za oknem skrzypiał śnieg. Z izby wędrowca nie dobiegał żaden dźwięk.

- Może by warto z rana do zielarza podejść i poprosić o napar. - zasugerowała półgłosem synowa, układając garnki na powrót w drewnianej skrzyni. - Ojciec zawsze miał swoje dziwactwa, ale teraz zaczynam się niepokoić, czy mu na stare lata rozumu nie odjęło.

Syn westchnął, domywając ostatni brudny garnek. Zamyślony nad losem rodziciela, a przede wszystkim nad jego zdrowiem, nie zauważył jak jego żona ociera pot z czoła, dziwnie sapiąc.

W nocy gorączka zaczęła męczyć najmłodszego z trzech braci, a gdy nad ranem syn wędrowca pognał do zielarza po lekarstwa, magia zmory zaczęła się rozprzestrzeniać po całej wiosce. Chłopcy zwijali się w konwulsjach, wymiotując i jęcząc z bólu. Na ciele synowej pojawiły się ropiejące wrzody.

Sam starzec nie wyściubił nosa z własnej sypialni, schowany pod owczą skórą modlił się do wszelkich bóstw w nadziei, że Zaraza da mu wreszcie spokój, a cud uratuje jego rodzinę. Poczucie winy ciążyło mu na sercu, przez co nie miał odwagi wyjść z izby i stanąć twarzą w twarz z konsekwencjami własnych wyborów. Powoli zamykał się w sobie, obojętniał na jęki i skargi zza drzwi, zaprzeczał sensowi własnego istnienia. Przez pewien czas nawet wmawiał sobie, że to jedynie sen. 

Zaraza jednak, realna jak nigdy wcześniej, leżała wraz z nim na sienniku, stale przytulona do jego pleców i mamrocząca kolejne zaklęcia, rozsyłając chorobę na kolejne domostwa.

- Coś ty uczyniła? Co ja uczyniłem? - powtarzał jak w transie, gdy jęki za ścianą cichły, a Zaraza przestawała szeptać.

- Zapłaciłeś za swoją dobroć, kumie. Jesteś orędownikiem śmierci, posłańcem bogów.

Ballada o wędrowcu co śmierć niósł na plecach [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz