7.

6 4 1
                                    

- Dziadek! Dziadzio wrócił! - wołali od progu chaty trzej bracia, którzy wypatrzyli w oddali lichą posturę wędrowca.

Za ich plecami pojawił się postawny młody mężczyzna, na oko trzydziestoletni, z kozikiem w rękach. Zmrużył oczy, próbując dojrzeć swego ojca w gęstej mgle. Gdy wreszcie wędrowiec pojawił się przed chatą, dziwnie zgarbiony i przerażony na twarzy, syn wyszedł z chaty i powitał go uściskiem, a łzy poleciały z jego przymrużonych oczu.

- Gdzieś ty był tyle czasu?! Martwiłem się, że cię zbójcy napadli albo wilcy pożarli! - łkał syn wtulony w ramię ojca. - Już ci kurhan usypali, bo myśleli żeś martwy! Oszalałeś?!

Wędrowiec zaczął się wyrywać z uścisku syna, jakby dotyk jego skóry palił go żywym ogniem.

- Zostaw mnie, głupi! Nie podchodź! Umrzesz, umrzesz! - wołał, lecz na próżno. Syn trzymał go mocno, jakby na przekór wszystkiemu.

- Mów gdzie byłeś! Czy ty sobie zdajesz sprawy, że po nocach nie spałem?! - darł się, nieświadomy, że los jego rodziny został przesądzony.

Zarazy siedzącej na plecach starca nawet nie zauważył, bowiem tylko ten kto zmorę dźwigał na swoich barkach mógł ją dojrzeć, dla reszty śmiertelnych pozostawała niewidoczna, nietykalna i niewyczuwalna jak powietrze.

- Nie mów mu. - zagroziła, wbijając pazury w jego ramiona. - Rzeknij choć słowo o mnie, a zabiję wszystkich w jeden wieczór, nie oszczędzę nikogo. Wiesz, że ja nigdy nie kłamię, kumie.

Łzy bezsilności potoczyły się po policzkach starca, gdy zrozumiał jak nieważny jest wobec demona, przesiadującego na jego plecach.

Ciekawscy sąsiedzi wyglądali z chat, zerkając z ukosa na dziwnie pochylonego staruszka. Ci którzy przekonywali innych o jego śmierci teraz przecierali oczy ze zdumienia. Dzieci z pobliskich gospodarstw wypadły na ulicę, by otoczyć mężczyznę ciasnym kołem i wypytać o zasłyszane przez niego opowieści i wiadomości ze świata. Wędrowiec jednak, dopiero co wyrwawszy się z uścisku syna, cofał się przed nimi ze strachem, a Zaraza wyciągała do nich swe chude ręce, kładąc dłonie na ich głowach.

- Won! Odejdźcie! Nie podchodźcie! - machał rękami starzec, w naiwności swej wierząc, że chociaż je uratuje od śmierci. Na próżno.

Dziatwa rozpierzchła się do domów, zawiedziona niechęcią staruszka do dzielenia się nowinami. Sąsiedzi szeptali coś między sobą, dało się słyszeć słowa ,,Oszalał. Zwidy ma. Zdziczał zupełnie".

Mimo protestów syn podniósł wędrowca z ziemi, na którą upadł odganiając od siebie dzieci. Wszyscy ze zdziwieniem patrzyli, jak mężczyzna okłada pięściami własne dziecko ze łzami w oczach, błagając by go puścił.

Na oczach wędrowca jego własna synowa wyszła z chaty z dłońmi umorusanymi w popiele, obdarzyła teścia uśmiechem i zaprosiła skinieniem głowy do środka.

- Niech tato wejdzie, musi być tato bardzo zmęczony.

- Nie, proszę... - zaczął lękliwie starzec, zerkając na siedzącą mu na plecach zmorę. - Nie zapraszajcie mnie, nie mogę. Odejdźcie! Wyrzućcie mnie! Błagam, nie wy... tylko nie wy... litości.

- Nie waż się. - wysyczała mu do ucha Zaraza. - Wejdź do środka, to twój dom! Tam się dopełni kara za grzechy.

- Z dala ode mnie! - wrzasnął wędrowiec, gdy synowa próbowała złapać go za ramiona i pokierować do drzwi.

Paru sąsiadów wyszło na ulicę, wielce zaintrygowanych zachowaniem starca. Kobiety wyglądające z okien patrzyły po sobie, coraz głośniej szeptały coś o opętaniu, utracie zmysłów i starczej demencji. Na ich oczach szanowany wędrowiec toczył walkę z własną rodziną.

- Co też tato wygaduje?! Przecież tato tu mieszka! - syn spojrzał na ojca ze zdumieniem, jednocześnie biorąc go pod ramię i prowadząc w stronę domu. - No już, wejdź i się ogrzej!

- Niech tato nie robi scen, wszyscy na nas patrzą! - zawtórowała mu synowa, ciągnąc go z całej siły za rękę.

- Mamo, czy dziadziusiowi coś się stało w głowę? - spytał najmłodszy z ich synów, ledwie czterolatek.

Choć wędrowiec zapierał się rękami i nogami, by nie wejść do środka z Zarazą na plecach, to jednak jego rodzina pozostała niewzruszona na błagania starca. Wepchnęli go siłą do chaty, a potem zatrzasnęli drzwi przed ciekawskim spojrzeniem sąsiadów. Usadzili go w niewielkiej izbie, podali posiłek i starali się ignorować prośby gospodarza o wypuszczenie go z chaty. Tymczasem Zaraza zaśmiewała się do rozpuku z desperacji wędrowca, jednocześnie czyniąc już swe czary.

Zjedli wieczerzę w milczeniu, bowiem starzec zakazał im wchodzenia do jego izby. Odganiał się przy tym od wnucząt, próbujących usiąść mu na kolanach. Z przerażeniem patrzył jak Zaraza najpierw kładzie kościste dłonie na ich główkach, a potem szepta zaklęcia. Poza wędrowcem nikt z domowników nawet nie zauważył kiedy najmłodszy z braci zaczął kaszleć w kącie.

Ballada o wędrowcu co śmierć niósł na plecach [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz