4. podejście pierwsze

1.1K 89 59
                                    

pablo









– Parapaparapapa - zanuciłem szczotkując przed lustrem zęby, choć wcale nie było mi do śmiechu, a mój łeb zdawał się ważyć tonę. – Oo, oo, para!

Kręcąc dupskiem w rytm wciąż chodzącego mi po głowie kawałka, który dudnił w naszej szatni po każdym treningu, bo Robert musiał myć jaja w rytmie polskich przebojów, chwyciłem za żel i zacząłem układać moją grzywkę, która tego dnia wyglądała tak, jakby właśnie coś w niej się zalęgło. Nie wiadomo skąd na moim policzku pojawiło się ciągnące się wzdłuż żuchwy zadrapanie, ale po tym, jak na grupowej konwersacji na Messengerze ogłoszono konkurs na najlepsze zdjęcie ze mną, śpiącym na kanapie Lewandowskich z głową w misce, mogłem jedynie cieszyć się, że nadal żyłem, a to zasadniczo był mój najmniejszy problem. Osobiście twierdziłem, że zaszczytne pierwsze miejsce należało do babci Zosi, która pozowała obok mnie w odblaskowej kamizelce, różowym kapeluszu kowbojskim, okularami przeciwsłonecznymi z napisem hot milf i jointem w ustach, ale Gonzalez nadal utrzymywał, że zwycięzcami tej jakże błyskotliwej konkurencji byli on i Daniela, choć nie sądziłem, żeby dorysowanie mi markerem wąsów i kutasa na czole było mądrym pomysłem.

– Na pewno nie chcesz jechać z nami do dziad... - zaczęła mama, ale kiedy przeszedłem przez próg kuchni urwała w połowie słowa spoglądając na mnie tak, jakby właśnie zobaczyła ducha. – No, może rzeczywiście zostań w domu, a my powiemy babci, że jesteś chory. Lepiej dla nas wszystkich, żeby cię takiego nie widziała, bo zrobi awanturę na pół rodziny.

– Przecież czuję się dobrze - odburknąłem, a tata aż podniósł wzrok znad czytanej właśnie gazety.

– A wyglądasz jakby przejechał po tobie zestaw budowlany - wtrąciła moja starsza siostra, która już od rana okupowała nasz ekspres do kawy, choć wyprowadziła się z domu jakieś trzy lata temu. – Lub dwa. Kto cię odwiózł, ochlapusie?

– Aurora! - nasza mama zdzieliła ją ściereczką po tyłku, ale żywy blask w jej oku pozwalał mi przypuszczać, że nazwałaby mnie w dokładnie ten sam sposób, opowiadając historię alkoholizmu w naszej rodzinie na jakieś pięć pokoleń wstecz.

– Pedro - bąknąłem, chwytając za paczkę płatków owsianych.

– A auto?

– Poprosiłem Raphinhę i Jordi'ego żeby je odprowadzili - pierwsze lepsze półkłamstwo opuściło moje usta, bo w rzeczywistości zrobił to Gonzalez, gdy ja wlewałem właśnie w siebie kolejny kieliszek polskiej wódki, która przepaliła mi rurę jak stężony kwas solny. – Stoi pod domem.

– Biedny Pedri ma z tobą trzy światy - moja rodzicielka z dezaprobatą pokręciła głową i uniosła do ust filiżankę kawy. – Wyjdziesz na spacer z Daisy.

– Przecież to nie mój kundel. Poza tym mam już pewne plany na...

– To nie było pytanie, Pablo.

– Świetnie - sarknąłem pod nosem, omal nie oblewając sobie łapy wrzątkiem prosto z czajnika. – Pozdrówcie ode mnie babcię.

Po chwili jednak, babrając łyżeczką w słoiku masła orzechowego stwierdziłem, że był to naprawdę dobry pomysł. Daisy była pieskiem, a kto z nas nie lubił piesków? Obstawiam, że tylko kryminaliści i ludzie wyżarci z wszelkich emocji. Spoglądając na rozłożoną na swoim posłaniu niczym żaba na liściu suczkę przyszedł mi do głowy diabelski plan, a jej ogromne, ciemne ślepia patrzące na mnie z umiłowaniem tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że to leniwe psisko było moim idealnym partnerem zbrodni.

Kleista owsianka bananowa i ogromny kubek ciepłej herbaty okazały się istnym zbawieniem na mój podrażniony po wczorajszym chlaniu żołądek, ale wcale nie pomogły w paskudnym moralniaku. Ten zaś pogłębiał się jeszcze bardziej, ilekroć tylko na naszym grupowym czacie pojawiały się kolejne zdjęcia z imprezy urodzinowej Danieli, a ja nie pamiętałem żadnego z nich - nawet tego, na którym razem z solenizantką i jej babcią, krzyżując ze sobą ramiona niczym banda pijanych wujków na każdym weselu podnosiliśmy do ust kieliszek czystej z uśmiechem zawijającym się na uszach. Zaraz po nim znalazła się fotografia przedstawiająca mnie na tylnym siedzeniu auta Gonzaleza, przyciśniętego łbem do zaparowanej szyby ze strużką śliny płynącą policzku, więc czym prędzej rzuciłem komórkę na łóżko, a moje plecy przeszły ciarki żenady. Zespół dnia następnego nadal trzymał się mnie jak rzep psiej dupy, moja głowa wciąż ważyła tonę i pulsowała w rytm Iskam Teb, które było jednym z ulubionych hitów weselnych Roberta, a kiedy wreszcie odbiło mi się wyciągniętym Bóg wie skąd bimbrem babci Szczęsnego poprzysiągłem sobie, że był to ostatni raz, gdy dałem się namówić komukolwiek na tak potężne odpięcie wrotek, niezależnie od tego czyje urodziny mieliśmy świętować jako następne.

strawberry cupcake | gaviOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz