Prolog

46 3 2
                                    

W płucach paliło mnie tak, że każdy oddech był jak igły w przełyku, a najmniejsza kropelka śliny przechodziła tak, jakbym łykała kamienie. Każdy mięsień w moim ciele błagał, żebym zatrzymała się chociaż na chwilę, ale gdybym to zrobiła, na pewno byśmy nie zdążyły.

Daleko za nami dzwony nadal stawiały na nogi całe miasteczko. Pościg na pewno już za nami ruszył.

Ścisnęłam mocniej dłoń Amarii, kiedy prawie potknęła się o korzeń. Wolałam nie myśleć, co by się stało, gdyby się wywaliła... I na szczęście nie musiałam. Nie byłam w stanie skupić się na niczym innym niż szaleńczym pędzie przed siebie.

Pot zaczął spływać mi na oczy - tylko tego brakowało. Coraz gorzej dotleniony mózg i tak wystarczająco rozmazywał mi wszystko dookoła.

Tępy huk przeszył powietrze, kiedy uderzyłam ramieniem w mijane drzewo - chociaż to słowo wydawało się ogromnym niedopowiedzeniem. Przywaliłam w nie z takim rozpędem, że myślałam, że roztrzaskałam je razem z obojczykiem.

Chciałam wyć z bólu, płakać, paść na kolana i przeklinać, ale musiałam się powstrzymać. Jeśli jakimś cudem jeszcze nas nie wyczuli, krzykiem na pewno sprowadziłabym ich wprost na nasz trop.

Przygryzłam wargi tak mocno, że poczułam w ustach metalowy smak krwi. Mimo otępienia parłam na przód, choć bez wątpienia wytraciłam pęd, z którym tak leciałam jeszcze przed chwilą.

– To się... Nie uda! – wysapała Amaria. Poczułam, jak dłoń, którą tak kurczowo ściskała od chwili, kiedy wybiegłyśmy z domu jej rodziców, zaczyna odpuszczać.

W rozmazującej się dali widziałam mieniącą się w świetle księżyca wodę rzeki. Wystarczyło, żebyśmy dotarły do pomostu, żebym pchnęła ją w jego ramiona i zdążyliby uciec, odpłynąć daleko stąd i być razem tak, jak od zawsze marzyli!

Nic nie odpowiedziałam, ale też nie pozwoliłam jej puścić mojej dłoni. Nie zasługiwała na przyszłość, jaka czekała na nią, gdyby wróciła do wioski.

W szumie nocnego wiatru zaczęły pojawiać się nowe dźwięki. To nie były już tylko nasze oddechy, oddalający się dzwon ratusza, nogi uderzające o suchą ściółkę... Jeszcze kilka sekund temu dałabym sobie uciąć rękę, że był to jedynie dźwięk liści szarpanych przez chłodny powiew. W końcu jednak zrozumiałam, że było to walenie łap, ale nie jednego wilka, a całej watahy.

Z każdą chwilą byli coraz bliżej. Szybsi od nas i dużo lepiej widzieli w ciemności. Jedyną przewagą, jaką jeszcze miałyśmy, było to, że nie podnieśli alarmu od razu - odwiązany przeze mnie kilka dni temu sznur (czego szczęśliwie nikt nie zauważył) kupił nam trochę czasu.

Dzwon w wieży ratuszowej rozbrzmiewał w wesela, pogrzeby oraz powroty watahy, a na żadne z tych nie czekaliśmy. No i oczywiście na alarm, kiedy zbliżał się wróg, bądź gdy ktoś, kto nie mógł opuszczać miasteczka, próbował uciec.

Gdyby którekolwiek z stworów zamieszkujących Gantuię zdecydowałoby się, że niewielka mieścina w lesie zasługuje na zrównanie z ziemią, wszyscy byliby w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Los ludzi z naszego miasteczka nie był mi obojętny, a jednak nie umiałam się przejąć życiem nikogo innego, niż Amarii. Nie od dnia, kiedy ją wybrał.

Sama z resztą powiedziała, że tysiąckroć bardziej wolałaby zginąć rozszarpana przez wilki, wampiry, czy inne potwory, niż zostawać jego bratnią duszą - te słowa przypieczętowały moją decyzję o odwiązaniu sznura od jedynego dzwona w wiosce podczas mojej ostatniej zmiany w ratuszu.

Warczenie przybierało na sile. Oddechy bestii zdawał się uderzać w nasze plecy - jakby już dawno nas dogonili i teraz jedynie bawili się, żeby zmiażdżyć nasze nadzieje z chwilą wypadnięcia z lasu.

Uwięziona w więziOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz