Rozdział 11. Spacer i prawdziwe nazwisko

19 2 0
                                    

Olympia

Strach, który podszedł mi do gardła, kiedy zauważyłam, co ten piekielnik robi był ogłuszający. Pozbawił mnie oddechu na kilka sekund. Przeraźliwie się wystraszyłam, że ten jegomość, który miał pomoc w znalezieniu mordercy zabije się spadając z konia!

Jednak nic złego się nie stało. Przeżył, ale dalej siedział mi w głowie obraz tego wszystkiego. To całe zdarzenie był przejmujące i ogromnie stresujące. Nie pomogło to, że książę nie odpowiedział na żadne zadane przeze mnie pytanie. Jedyną jego odpowiedzią był ten pocałunek jego miękkich, ciepłych ust. Dla niego pewnie nic nie znaczył. TO była tylko ulotna chwila, która uleciała. W Londynie pewnie na pęczki miał panien, które też mógł tak ukradkiem całować. Nie mógł tego oficjalnie zrobić, bo zasady są jakie są.

Od tej przykrej sytuacji minęło dwa dni, ale ja dalej nie mogłam się pozbierać. Wszystko stawało mi przed oczami, gdy tylko wracałam tam pamięcią. Zdarzało mi się to dość często. Najgorsze były momenty, kiedy zostawałam sama.

– Panno Jackson. – Podskakuję ze strachu. Energicznie odwracam się w stronę głosu. Za mną stał nie kto inny, jak książę St. Lifestone.

– W czym mogę służyć?

– Chciałem panienkę zaprosić na spacer.

Sprzeczne uczucia to mało powiedziane. Po tych słowach emocje w moim ciele zaczęły szaleć. Każda uciekała w swoją stronę. Nie mogłam się zdecydować. Powinnam odmówić szczególnie po tym, co wydarzyło się w stajni. Tak podpowiadał rozum, ale serce…

Ten zdradziecki organ aż krzyczał bym przyjęła propozycję i udała się z nim na ten spacer. Jednak zawsze było to „ale”. Gdzieś kryło się w podświadomości i w najmniej odpowiednim momencie wyskakiwało i dawało o sobie znać. Jeśli odmówię będzie dalej naciskał, mimo że dzisiejszego dnia odpuści. To samo pytanie powtórzyłby następnego dnia i następnego. Tak do skutku aż bym uległa. W końcu każdemu z nas zależało na szybkim ujęciu sprawcy.

Wpatrywałam się w niego. Nie wiedziałam w ciągu dalszym co odpowiedzieć. Spojrzałam na wyciągniętą w moim kierunku dłoń. Wyglądała tak kusząco…

Mogłam ją chwycić z taką łatwością…

Ale czy powinnam?

Nagle spadło coś w pomieszczeniu. Oderwałam spojrzenie od mężczyzny i poderwałam głowę do góry. Książę też się odwrócił. Zasłaniał mi widok na resztę pomieszczenia, ale bez większego problemu zobaczyłam Cecylii, która siedziała dokładnie po drugiej stronie pokoju z rozbitą filiżanką u jej stup. Musiała tutaj stosunkowo niedawno przyjść, ponieważ kiedy tutaj przyszedł Nicolas nie było nikogo tylko ja i on. Oczywiście drzwi do saloniku były otwarte. Musiała się nam przyglądać. Poczułam się przez to nieswojo. Spłonęłam rumieńcem. Sytuacja nie była komfortowa.

– Przepraszam, że przeszkadzam. Wasza wysokość, panno Jackson wybaczcie.

Zgrabnie podniosła się z fotela i wyszła z pomieszczenia. Spojrzałam na księcia Nicolasa.

– Z wielką radością pójdę z waszą wysokością na spacer. – Musiałam się stąd wydostać. Nawet na kilka minut.

***

Kilka minut później oboje zgodnie przeszliśmy do zabudowanej altany na uboczu lasu przyległego do ziem hrabiny Campbell. Szliśmy zachowując odpowiednią odległość między naszymi ciałami. Wszystko według zasad dyktowanych przez społeczeństwo.

W trakcie wędrówki zerwałam kłos trawy i miętoliłam go w rękach. Musiałam je czymś zająć, by nie wziąć Nicolasa pod ramię. On sam szedł ze splecionymi z tyłu rękami. Wypinał dumnie klatkę piersiową do przodu. Kapelusz skrywał część mojej twarzy. Cisza, która królowała między nami była przejmująca i dołująca. Musiałam ja jakoś przerwać.

– Wasza wysoko… – Przerwał mi. Zatrzymał się i uniósł dłoń w górę.

– Gdy nie jesteśmy w towarzystwie, mów mi Nicolas.

Moje policzki po raz kolejny, jak na zawołanie splamiły się buraczkowymi plamami.

– Ładnie ci z rumieńcami. – Powiedział. Policzki jeszcze bardziej zaczęły mnie palić. Skinęłam głową na ten komplement.

– Dziękuję.

– Coś zaczęłaś mówić. – Przypomniał.

– Tak. – Jeszcze odchrząknęłam i zaczęłam rozmowę, która nie wydawała się już taka łatwa. W końcu chciałam wypytać go trochę o rodzinę. – Chciałam o coś spytać, ponieważ bardzo mnie to ciekawi, nie ukrywam. Nicolasie wybacz ciekawość i wścibstwo. St. Lifestone to nazwa rodowej siedziby, czy twoje rodowe nazwisko?

– Ciężko powiedzieć, ale nie tylko… – Zamilkł.

– Co masz na myśli? – Mówią, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale za bardzo mnie to ciekawiło, bym teraz odpuściła.

– Zacznę od tego, że moja rodzina przybyła tutaj z Wilhelmem Zdobywcą. To on nadał nam tytuł książęcy i ogromny kawał ziemi, którą zarządzamy od pokoleń. Posiadamy „normlane” nazwisko. Jednak częściej zostajemy przedstawieni jako St. Lifestone. Mój ojciec szósty książę był wpływowym człowiekiem. Tak samo jak pradziad i dziad. Wszyscy walczyli o to, by nasze nazwisko poniekąd zostało wyparte przez tytuł ziemski. Nasza ziemia posiada bardzo duże polony, które zasilają okoliczne wioski. Dziad bardzo starał się o to, by ludziom z towarzystwa zapadło w pamięć bardziej nazwa naszej rodzinnej siedziby niż nasze nazwisko. – Zatrzymał się i rozejrzał po okolicy. Znajdowaliśmy się coraz bliżej altany. – Nasze nazwisko nie pasowało do książęcego tytułu. Tak uznał już mój pradziad. Było zbyt proste i pospolite. Dlatego kazali sobie mówić nie po nazwisku stojącym zaraz po tytule, lecz po nazwie majątku. Mój ojciec przykładał do tego największą wagę, dlatego tak zostało.

– Nicolasie, a ty nie przykładasz do tego takiej wagi?

– Ja… – Zamilkł na chwilę. – Mi to nie przeszkadza. Pałac St. Lifestone jest dla mnie domem. Mieszkam w nim przez większą cześć roku. Zarządzam nie tylko nim, ale też ludźmi mieszkającymi w majątku i przyległem do majątku wsi. Jednak to księciem St. Lifestone jest mój ojciec. Ja jestem tylko księciem O’Sullivan, który urzęduje w pałacu St. Lifestone.

Tajemnica w domu hrabiny CampbellOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz