EPILOG

72 2 0
                                    

Czterdziestolatek siedział w swoim gabinecie popijając popołudniową herbatę. Miał chwilę przerwy, podczas której zwykle nadrabiał braki w bieżącej prasie. Szybkimi ruchami przerzucał kolejne strony Proroka Codziennego, nie natrafiając na nic wartego jego uwagi. Prychnął kpiarsko, widząc któryś z kolei artykuł o kolejnym wielkim sukcesie Pottera. Dziennikarze, nawet po tylu latach, nie mieli dosyć opisywania wszystkich poczynań Złotego Chłopca nawet jeśli był już szpakowatym mężczyzną. Poniżej ze zdjęcia machała do niego wyszczerzona Granger, która pięła się tak szybko po szczeblach kariery, że objęcie przez nią stanowiska Ministra Magii było według Dracona kwestią najbliższych tygodni. Krótka wzmianka o sklepie Rudego została dodana wyłącznie dla zasady. Golden Trio miało to do siebie, że zazwyczaj ukazywano ich razem, aby podkreślić jak wiele udało im się wspólnie osiągnąć, albo podbić sprzedaż, w co był bardziej skłonny uwierzyć.

— Pieprzenie — powiedział sam do siebie.

Był raczej znudzony, nie liczył na nic ciekawego po środowym wydaniu czasopisma. W środku tygodnia artykuły pisano jakby od niechcenia, byle wypełnić jakimkolwiek tekstem puste strony. Przerzucił następną kartkę i nieśpiesznie omiótł ją stalowym spojrzeniem. Zatrzymując się na pewnej fotografii.

Poznałby ją obudzony w środku nocy, chociaż minęło już tyle lat. Czas był dla niej łaskawy. Ciemne oczy, wokół których gdzieniegdzie dostrzec można było pierwsze zmarszczki, skierowane były ku górze w geście niezadowolenia. Pamiętał ten jej wzrok, robiła tak za każdym razem, kiedy usilnie wyprowadzał ją z równowagi. Zaśmiał się w głos, nie przestając się jej przyglądać. Lekko rozchylone usta mogły świadczyć o tym, że raczyła właśnie kogoś jedną ze swoich siarczystych ripost. Choć wyglądała niepozornie, to miała cięty język, którego nie wahała się użyć. Nadal nosiła długie, wciąż kruczo czarne włosy, co odejmowało jej kilka dobrych lat. Miała na sobie dopasowany golf, podkreślający jej szczupłą sylwetkę. Zdjęcie wykonano przy hebanowym biurku, które kojarzył. Gdy w rogu fotografii dojrzał drewniany obraz z mapą Stanów, wiedział na czyim stołku siedziała. Miał nadzieję, że udzieliła dziennikarzowi wyczerpującego wywiadu, jednak jedyne co znalazł, to krótka notka pod magiczną podobizną.

„Charlotte Ferguson - nowa Szefowa Biura Aurorów w Magicznym Kongresie Ameryki. Mianowana na stanowisko dwudziestego dziewiątego listopada dwa tysiące dwudziestego roku po przedwczesnej śmierci ówczesnego Szefa – Benedicta Davidsa”

Przymknął oczy i wziął kolejny łyk ziołowego naparu. Nie ukrywał, że informacja o Davidsie nie była tym, co chciał przeczytać. Uważał czarodzieja za pierwszorzędnego profesjonalistę w swoim fachu, któremu wielu mogło jedynie czyścić popiół z butów, ale nie Lottie. Ona w pełni zasługiwała na to, aby objąć po nim stery. Z jej umiejętnościami wspomaganymi oślim uporem i ogromną ambicją przez te dwadzieścia lat z pewnością nie raz udowodniła jak bardzo była bezcenna. Automatycznie wrócił do ich wspólnych chwil. W ciągu dosyć krótkiej znajomości przeszli z erotycznego wstępu przez etap pełen docinek i uszczypliwości, po coś na kształt przyjaźni, kończąc na epilogu o niespełnionej miłości.

Długo próbował się z niej wyleczyć. Na początku popadł w fazę apatii, odtrącając wszystkich wokół i zatracając się w pracy. Jego życie osobiste legło w gruzach, za to firma budowała coraz to większy kapitał z czasem odzyskując dawny blichtr. Sosna oścista uczyniła go milionerem. Po niecałym roku za namową Blaisea dał się wyciągnąć do jego klubu, „Devil’s eye”, w którym niegdyś można było znaleźć go prawie co noc. Upił się wtedy tak, że nie pamiętał jak, ani z kim wrócił. Obudził się obok śpiącej nieznajomej, żałując każdej wypitej szklanki Ognistej. Brzydził się siebie i tego, jak wykorzystał kolejną chętną, kobietę, którą najpewniej zaraz po obudzeniu odprawi z kwitkiem. Poprzysiągł sobie, że postąpił w podobny sposób ostatni raz i obietnicy tej dotrzymał.

Sześć miesięcy później zimową porą, szukając nowego lokalu na Pokątnej, został brutalnie potraktowany przez pędzącego wprost na niego labradora. Draco upadł boleśnie na śliską, wybrukowaną ulicę, przeklinając pod nosem olbrzymiego futrzaka, lecz gdy przerażona właścicielka rzuciła mu się na ratunek, nagle zapomniał o bólu. Tak poznał Astorię Greengrass, która po trzech latach przyjęła jego nazwisko, a nim minęły kolejne dwa, dała mu syna. Kochał ją prawdziwie, chociaż nie wierzył, że jeszcze kiedyś poczuje to do kogoś innego niż Charlotte. Jego Ast stworzyła dom wypełniony miłością, którego jemu jako dziecko tak bardzo brakowało. Uosabiała wszystko co dobre, będąc aniołem w ludzkiej postaci, którego zbyt szybko wezwano do nieba. Była jego różą, chociaż pewnie wolałaby gdyby nazywał ją lilią, od ulubionych kwiatów, które od roku co tydzień kładł na marmurowym grobie. Opowiadał jej, co przyniosły minione dni, radził się w kwestii pracy i pytał o sekret cierpliwości wobec pierworodnego, który

dawał mu w kość. Lubił te swoje monologi. Dawały mu namiastkę normalności. Przywoływały wspomnienia ich krótkiego, ale wspaniałego małżeństwa wypełnionego czułością, przerywaną od czasu do czasu porządnymi awanturami, które zwykle kończyły się w łóżku. Każdego dnia tęsknił do niej trochę bardziej, chociaż na zewnątrz próbował być twardy.

Śmierć jego ukochanej Ast pozwoliła mu w końcu choć trochę zrozumieć Charlotte. Wcześniej, chociaż próbował i to nie raz, nie mógł zaakceptować tego, że wybrała życie w Chicago z duchem swojej przeszłości. Teraz sam nie chciał pozbywać się własnego, ale powoli godził się tym, że musi żyć dalej. Dla niej, dla ich cudownego synka, ale też i dla siebie. W tym szkopule tkwiła różnica między nim, a czarnowłosą czarownicą, on zwyczajnie pragnął być szczęśliwy i pozwolić sobie zaznać go jeszcze raz. Ze swoją przeszłością, ze swoimi wspomnieniami, które zamierzał pielęgnować.

Jeszcze raz spojrzał na przyjemną dla oka fotografię, a w jego oczach pojawił się dawno nie widziany błysk. Sięgnął po leżący luźno na biurku kawałek pergaminu, chwycił za swoje ulubione pióro i zaczął kreślić pierwsze słowa.

Po dziesięciu minutach napisał dosyć przyzwoity list gratulacyjny, na którym wystarczyło jedynie się podpisać. Draco zawahał się na moment. W jego głowie kłębiło się wiele pytań, lecz na żadne z nich nie znał odpowiedzi. Czego on właściwie od niej oczekiwał? Odpowiedzi? Odnowienia kontaktu? Tylko po co? Czy dobrze robił, rozdrapując stare rany? Westchnął ciężko, po czym dopił wystygniętą już kawę.

— To tylko zwykłe gratulacje, przecież się jej nie oświadczam — odparł sam do siebie jakby na pokrzepienie, po czym wypracowanym podpisem zakończył krótki list.

Zapieczętował kopertę i polecił swojej sekretarce niezwłocznie wysłać go do Chicago. Miasta, które nigdy nie spało. Nie wiedział, czy mu odpisze. Nie mieli kontaktu od dwudziestu lat, podczas których mogło zmienić się wszystko. Jedyną stałą rzeczą było to, że Charlotte była jego pierwszą miłością i tak miało pozostać już na zawsze.

***

Moi mili!

Dziękuję każdemu, kto dotarł ze mną aż tutaj. 

To moje pierwsze fanfiction, które pisałam zdecydowanie zbyt długo i bez żadnej regularności. Jednak zawsze będę je darzyć dużym sentymentem. To dzięki niemu poprawiłam mój styl i poznałam osoby, które zdecydowanie pomogły mi w mojej drodze. Warto było zacząć pisać w rytmie jazzowych nut.

Dziękuję, że jesteście!
Dziękuję, że czytacie!

Chicago nigdy nie śpi - Draco MalfoyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz