1

448 7 8
                                    

— To powinno cię zainteresować — powiedział Graham Montague, wpadając w poufały ton, którego Draco szczerze nienawidził. Sięgnął po szklankę i niespiesznie podniósł ją do ust. Pił drobnymi łykami, zapewne sądząc, że właśnie potęguje napięcie.

— Czyżby? — zapytał tymczasem Draco, nawet nie siląc się na nadanie swojemu tonowi choćby krztyny zainteresowania.

Był piątek wieczór, ale nawet w godzinach szczytu w „Ehwaz" nie było tłumów. Jak na ekskluzywny bar przystało, właściciel prowadził ostrą selekcję. Żaden szanujący się lokal w Londynie nie wpuszczał nikogo bez dokumentu potwierdzającego czystość krwi, ale drzwi „Ehwaz" otwierały się jedynie dla crème de la crème czarodziejskiej społeczności. Rodzina Dracona należała do jednych z najstarszych klientów, stąd Draco nigdy nie miał problemów z dostaniem swojego ulubionego stolika.

Wystrój odzwierciedlał oczekiwania stałych bywalców. Sale były wielkie, przestronne, wysokie na trzy piętra i wystarczająco szerokie, by — gdyby kiedykolwiek ktokolwiek wpadł na tak idiotyczny pomysł — dorosły smok mógł przejść między stolikami bez dotykania żadnego z nich. Meble były typowo pałacowe: dużo ciemnego weluru i atłasu, bogatych rzeźbień i fikuśnych nóżek. Do tego trochę spektakularnej magii tu i tam.

Draco skierował wzrok w stronę spiralnych schodów prowadzących do damskiej łazienki, gdzie jakiś czas temu udała się Astoria i jej siostra. Znając ich zwyczaje, spędzą tam jeszcze przynajmniej kwadrans. To o piętnaście minut dłużej niż Draco był w stanie sam znosić towarzystwo naprutego Montague'a. Jednym haustem dopił więc resztę swojego drinka i już zamierzał wstać, wymawiając się chęcią zamówienia dla siebie kolejnego, gdy Montague odstawił z brzdękiem szklankę i powiedział:

— Szmalcownicy znaleźli omegę w Forest of Dean.

To była ostatnia rzecz, jaka powinna interesować Dracona. Mimo to zawahał się na sekundę z dłonią na podłokietniku, gotowy do podniesienia się w każdej chwili. Jego zachowanie nie uszło uwadze Montague'a, który posłał mu pełen samozadowolenia uśmiech, rozpierając się w fotelu.

— Mówiłem, że to cię zainteresuje.

Draco odsłonił zęby w złośliwym półuśmiechu. Pozostał jednak na miejscu.

— Wytłumacz mi, dlaczego miałbym się interesować omegą, którą złapali szmalcownicy? Insynuujesz, że podzielam niskie upodobania nuworyszy takich jak moi niektórzy szkolni koledzy? — dodał, z satysfakcją obserwując, jak twarz Montague'a oblewa się rumieńcem gniewu czy też zażenowania.

Obelga była dość oczywista, zważywszy na to, że Montague nie mógłby nawet marzyć o tak wygodnym życiu, jakie obecnie wiódł, gdyby nie rządy Czarnego Pana. Jego rodzina nie była ani bogata, ani wpływowa, ani nie mogła pochwalić się tak czystym rodowodem jak, nie szukając daleko, Malfoyowie. Jego dziadek od strony matki był szlamą i choć Montague'owie wyrzekli się tej gałęzi rodziny, niesmak w towarzystwie pozostał. Dopiero zasilenie przez Montague'a szeregu śmierciożerców wywołało zbiorową amnezję w środowisku czystokrwistych czarodziejów, co zaowocowało jego szybkim awansem społecznym i otworzyło mu drzwi na salony śmietanki towarzyskiej.

W ramach inicjacji Montague dostał zadanie, które szczególnie bawiło Czarnego Pana (i część śmierciożerców, którzy podzielali jego osobliwe poczucie humoru).

— Grahamie — zwrócił się do niego Czarny Pan — wszyscy tutaj zgromadzeni wiemy, co stoi ci drzazgą w oku. Usuń każdą drzazgę, a zostaniesz przyjęty z otwartymi ramionami.

Prawdopodobnie Czarny Pan zadowoliłby się, gdyby Montague oczyścił swój rodowód w modny ostatnio sposób: wywiózł szlamowatych krewnych poza granice kraju. Nie był pierwszym obywatelem Brytyjskiego Imperium Czarodziejów, którego drzewo genealogiczne wskutek ostatnich dekad liberalizmu społecznego obrosło w chwasty. Stąd powszechna stała się praktyka pozbywania się niewygodnych krewnych poprzez wysiedlanie ich poza terytorium kraju. Po szybkim rytuale wydziedziczenia w obecności pracownika Ministerstwa Magii można było udawać, że nigdy nie miało się z nimi nic wspólnego. Ale Montague nie zamierzał skorzystać z tego półśrodka. Kilka dni po przedstawieniu mu jego zadania przyniósł na zebranie śmierciożerców głowy wszystkich swoich szlamowatych krewniaków. Draco do tej pory nie był pewien, czy Montague był tak głupi, że nie zrozumiał intencji Czarnego Pana, który chciał jedynie z niego zakpić, czy może tak pozbawiony wyobraźni, by próbować mu zaimponować.

Nieswój (Dramione)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz