7. Tęskniłyście, suki?

61 6 1
                                    

Nie potrafiłam przypomnieć sobie momentu, w którym zaczęłam zastanawiać się nad własną śmiercią. To pytanie zawsze wydawało mi się zbyt przerażające i kłopotliwe, aby naprawdę próbować na nie odpowiedzieć. Wiedziałam głęboko w sobie, że niezależnie od tego, jak bardzo będę się starać, nigdy nie uda mi się znaleźć satysfakcjonującej odpowiedzi. Śmierć to zjawisko nieuchronne, które często nadchodzi znienacka, w najmniej oczekiwanym momencie. Nie ma możliwości, aby w pełni się na nią przygotować, nawet kiedy zdaje się nam, że jesteśmy świadomi faktu, iż ktoś z naszym bliskich zmaga się z nieuleczalną chorobą.

Możemy próbować wmawiać sobie, że jesteśmy gotowi na najgorsze, że potrafimy sobie poradzić z tragedią, która ma nadejść, ale rzeczywistość zawsze jest inna. Gdy przychodzi chwila, w której tę osobę tracimy, czujemy nagły ból, który utwierdza nas w przekonaniu, że wcale nie byliśmy przygotowani na tę utratę, w podświadomości i tak od początku zdawaliśmy sobie sprawę, że to nieuchronne. Śmierć bliskiej osoby nie przypomina egzaminu, na który można się uczyć. Nie ma w niej z góry ustalonych reguł, formułek, które można wykuć na blachę, czy też jedynie słusznej odpowiedzi. To po prostu zjawisko, które zapada w nas nagle, zbierając żniwo, pozostawiając po sobie ogromną pustkę. Pozwalamy, by ta nicość powoli wyżerała nas od środka, z każdym dniem, zadając coraz większy ból, który trudno uśmierzyć.

W moim odczuciu, piekło nie jest tak, jak je zazwyczaj obrazują różnorodne wizje – spowite ogniem i cierpieniem. Moje wyobrażenie składało się raczej z mrocznych, zimnych miejsc, które nas otaczają, w których dusza dygota z zimna, jednocześnie odczuwając palące piekło. Dla wielu osób może to nie mieć sensu, ale dla mnie to właśnie tak wyglądało. Widziałam przed sobą dwie sprzeczności – to sprawiające, że czułam się, jakbym cierpiała na gorączkę, w której jednocześnie drżałam i się pociłam. Starałam się złapać oddech, czując, jak jakiś nieokreślony ciężar spoczywał na moich płucach, a świat wokół mnie wydawał się zniekształcony i odległy. Czułam jednocześnie wszystko i nic. Moje myśli wirowały i mieszały się, jak w kalejdoskopie. Płonęłam i jednocześnie zamarzałam. Umierałam w nieskończoność.

Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie niebo. Nie kojarzyło mi się z chmurkami, bielą czy czystością – dla mnie jest to miejsce, które ma dużo więcej sensu. Widziałam je raczej jako piękną łąkę, pełną kolorowych kwiatów, w szczególności maków. To były jej ulubione kwiaty. Byłam otoczona ludźmi, których kocham, a nad nami latały ptaki. Kruki i gołębie. Wszyscy się uśmiechali, a ich szczęście sprawiało, że i ja czułam się szczęśliwa. W powietrzu unosił się spokój i harmonia. Nirwana.

Nic już nie rozumiałam. To było dla mnie za wiele.

Wydawało mi się, że dostałam coś na uspokojenie od ratowników, ale nie byłam tego stuprocentowo pewna. Obraz lekko mi się zamazywał, a głowa boleśnie pulsowała. Nie wiedziałam, jakim cudem trafiłam do domu Brooke i siedziałam na jej łóżku z kolanami pod brodą otulona jakimś ciepłym kocykiem, który wydawał się być jedynym źródłem komfortu, w tym momencie. Otoczenie było mi znajome, a jednocześnie obce.

Ostatnim co pamiętałam to mój przedzierający bębenki słuchowe krzyk oraz widok sąsiadki Lizabeth, wraz z jej córką. Jej słowa nieustannie krążyły w mojej głowie.

„Rozpoczęłaś grę. Nie powinnaś tu wracać. Zginiecie. Wszyscy zginiecie."

Może miała rację.

Powoli docierały do mnie delikatne dźwięki – głosy dziewczyn, które szeptały coś cicho, jakby obawiały się, że ich rozmowa mogłaby pogorszyć mój stan. Ich zdania były przepełnione troską, ale ja w żaden sposób nie byłam w stanie skupić się na słowach.

Born to Lie. Okłam mnieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz