Rozdział 6

2 0 0
                                    




Draco czuł się oderwany od rzeczywistości. Może troszkę nieswojo, może troszkę dziwnie, ale był bardzo podekscytowany i jednocześnie zafascynowany tym, co widziały jego piękne, arystokratyczne oczy. Nie mógł uwierzyć, że w kilka miesięcy z kupy gruzu jaką stał się zamek po wojnie, wzniesiono coś równie wspaniałego.

Dosłownie. Bo oto przed nim stał Hogwart. Stary, dobry Hogwart.

Wyglądał jak dawniej. Ogromny kamienny zamek na tle błękitnego nieba. Mnóstwo strzelistych wież i wieżyczek smakujących swymi szpikulcami gęste chmury. Dziedziniec pokryty trawą tak soczyście zieloną, że na pewną zaczarowaną. No i jeszcze Wielka Sala ze swymi barwnymi witrażami, magicznym sklepieniem i latającymi świecami. Gdzieniegdzie przelatywały opiekuńcze zjawy i radośnie witały uczniów. Nawet Trubadur z Devon, duch w świecącym berecie i skrzypcami przy pasie, postanowił zabawić gości grą na instrumencie.  Spokojna melodia wypełniała Salę i otuliła uczniów łagodnym pięknem. Nowe, lśniące stoły zdawały się uginać pod ciężarem potraw. Zasmażany ryż, pieczone indyki, złociste placki ziemniaczane, gofry z syropem klonowym, karmelowe lody i ociekające czekoladą, posypane bakaliami ciasta wabiły smakowitym wyglądem i kusiły zapachem.

Mimo, że minęło zaledwie półtora roku Draco czuł silny przypływ nostalgii. Ta fala uderzyła w niego z całą mocą i wlała ciepło w jego obolałe serce. Znów był dzieckiem, przekraczającym po raz pierwszy progi zamku. Ale nie tylko on to poczuł. Sentymentalny nastrój dopadł każdego Hogwartczyka. Odkąd pociąg zajechał na stacje, a pierwsi uczniowie zaczęli opuszczać przedziały, gwar intensywnych rozmów ucichł całkowicie. Do uszu Ślizgona docierały jedynie pojedyncze szepty, cichutkie słowa aprobaty, a także rzucane od czasu do czasu wyrazy zachwytu.

Żal. Smutek. Rozczarowanie sobą.

Te emocje wkradły się do jego głowy brutalnie i bez ostrzeżenia. Własny umysł spłatał mu figla.

Szczególnie poczucie rozczarowania sobą było egzotycznym doznaniem.

Ale owszem, był winny. Wiedział to i czuł wszystkimi zmysłami, każdą cząstką serca. Nie interesował go zbytnio los szkoły, ani żadnego czarodzieja broniącego jej murów. Owszem, nie chciał by ktokolwiek ucierpiał, nie był okrutnikiem jak tamci popaprańcy, a cierpienie i wszechobecne zniszczenie nie sprawiały mu radości, wręcz przeciwnie, powodowały obrzydzenie. Ale był zbyt słaby, zbyt tchórzliwy, zbyt...nic nieznaczący. Koszty przejścia na drogą stronę przeważały korzyści. Jedynym, któremu udało się uciec spod ręki Voldemorta, był Snape. Ale on miał doświadczenie, umiejętności i płomienną motywację. Potrafił prowadzić podwójną grę, myśleć strategicznie, chłodno, logiczne. Przez tyle czasu wodził Czarnego Pana za nos, a ten był zbyt arogancki lub głupi, by to zauważyć. Co nie zmienia faktu, że Snape działał w ukryciu. Otwarta dezercja podczas bitwy, no, delikatnie mówiąc nie była najlepszym pomysłem. Nie miał zamiaru ryzykować życiem matki, wuja...a nawet swojego nieszczęsnego, durnego ojca w imię sprawy, w którą sam nie do końca wierzył. Bo prawda jest taka, że gdy tylko usłyszał o ataku na Hogwart, z góry potraktował to jako wyrok. Dla niego Hogwart przepadł już w momencie gdy armia Śmierciożerców postawiła pierwsze kroki na zamkowym wzgórzu.

Nie był potworem. Naprawdę nikomu nie życzył źle.

Ale nie miał odwagi, by powiedzieć dość. Za to uwielbiał kryć się w cieniu.

Czasem zazdrościł tym ofiarom z Gryffindoru. Tej głupiej, bezmyślnej waleczności, hartu ducha. Owszem były to prymitywne, zbyt chętne do czynu lwiątka o zerowym wyczuciu i sprycie, ale nigdy nie odwracały wzroku. On, dla odmiany, robił to zawsze.

Niemal parsknął w myślach. Nawet nie pomógł w odbudowie! Owszem, jak każdy uczeń, dostał oficjalny list z prośbą o pomoc. Ale bez czytania wrzucił kopertę do kominka i czym prędzej wyjechał z kraju. Wtedy było to dla niego wybawieniem. Mógł z powodzeniem odciąć się od wstydu i poczucia winy. Od potępiających spojrzeń. Mógł uciec.

Iskry w mrokuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz