Plotka głosiła, że Warszawiacy mieli Krakowianom za złe uległy stosunek do okupanta. Oczywiście, nikt nie przeczył, że Warszawa ucierpiała dziesięciokrotnie więcej od bombardowań i rabunkowej gospodarki niemieckiej, a przeprowadzane tam różnego rodzaju akcje sabotażowe wymierzone przeciwko okupantowi zyskiwały rozgłos na cały kraj. Tyle, że w Krakowie jakakolwiek działalność konspiracyjna było o wiele trudniejsza, miasto napchane było urzędnikami niemieckimi, policją, żandarmerią, wojskiem, tak, że nigdy nie wiedziało się, kogo mijało się na ulicy i kim tak naprawdę był sąsiad, z którym jednego dnia miło gawędziło się na schodach, a drugiego dnia pojawiał się w mundurze. Mówiono również, że volksdeutsche w Krakowie wyrastali jak grzyby po deszczu, z racji znajomości języka niemieckiego wyniesionej jeszcze z zaboru austriackiego. Może była w tych plotkach odrobina zawiści, że stolica, której lokalizacja była od wieków przedmiotem animozji pomiędzy oboma miastami, znów powróciła do Krakowa. Ale tym razem niejeden Krakowianin z radością i pocałowaniem ręki, zrzekłby się tego wątpliwego przywileju na rzecz Warszawy.
Jesienią docierały do nas jakieś fragmentaryczne informacje o porażce Niemców w bitwie o Anglię. Oczywiście, niemiecka propaganda, a co za tym idzie gadzinowe dzienniki i uliczne szczekaczki, złe wieści przekuwały na sukces, ale pan Mietek i ciotka Łucja mieli inne źródła informacji, rzekomo wiarygodne. Nie byłam już dzieckiem, wiedziałam, że niektórzy po kryjomu słuchali polskich audycji w londyńskim radiu BBC, co było surowo zabronione. Przypuszczałam, że robił to również Jurek, ilekroć odwiedzał swoich polskich kolegów.
Polskich... bo my byliśmy już Niemcami.
Matka pełna była obaw, ale pracę dostała. Nie postrzegała tego faktu w kategoriach powodu do radości, choć pierwsza wypłata wywołała nieśmiały uśmiech na jej twarzy. Kilka dni później usłyszałam fragment jej rozmowy z Heleną. Matka robiła wrażenie bardzo podenerwowanej.
- Nie wyobrażasz sobie, ile jest anonimowych listów na Pomorską.
- Ale... Kto je pisze? – dopytywała Helena .
- Skąd mam wiedzieć, skoro nie mają nadawcy.
- Myślisz, że to donosy?
- A co innego?
- Może... sprawdź, co jest w środku?
- Zwariowałaś? Za coś takiego stracę pracę, albo i gorzej.
- Dlaczego mi o tym mówisz, mamo? Co mogę poradzić? Może porozmawiaj o tym z panem Mietkiem? Albo z dziadkiem?
- Tak, to dobry pomysł. Dziękuję, Helenko. Choć z ojcem wolałabym póki co nie rozmawiać. Będzie jak zwykle nalegać, bym zapisała się do tego Związku Niemców Etnicznych...
- Die Volksdeutsche Gemeinschaft – poprawiła Helena. – Sądzisz, że tylko słuchają pompatycznych mów Franka i wręczają sobie egzemplarze „Mein Kampf"? Mylisz się, mamo. Robią dużo dobrego. Pomagają wojennym wdowom i sierotom, wychowują młodzież.
- Jakbym słuchała mojego ojca, a twojego dziadka. Powiedz mi jeszcze, że znajdę tam jakieś pożyteczne zajęcie dla siebie.
- Zawsze zdołasz wymówić się domowymi obowiązkami, jesteś matką pięciorga dzieci. Będziesz dla nich niedoścignionym wzorem. Niemiecka matka powinna być wielodzietna i skupiona na rodzinie.
- Tak, słyszałam. Kinder, Kuche, Kirche...
Matka nadal wracała z poczty przygnębiona. Wszyscy to widzieliśmy. Czasami szeptała o czymś z Heleną. Ale dopiero kiedy przyszedł dziadek, usłyszałam wiele mówiący wyrzut:
![](https://img.wattpad.com/cover/169137878-288-k965151.jpg)
CZYTASZ
W deszczu
Historical FictionLato 1942. Przypadkowe spotkanie pary młodych Niemców zaowocuje nagłym i niespodziewanym uczuciem. Ona pochodzi z szanowanej rodziny o szlacheckim rodowodzie, ale jej reputację szarga fakt posiadania nieślubnego dziecka. On jest synem ubogiego, bawa...