Część 4

56 9 11
                                    

Z początkiem roku czterdziestego matka nadal uparcie odmawiała zadeklarowania swojej niemieckości. Z tygodnia na tydzień było nam coraz ciężej. Węgiel kosztował majątek. Ceny żywności rosły, pieniądze się kończyły, nasze oszczędności w PKO diabli wzięli, bo Niemcy zamknęli ten bank, a obligacje i papiery wartościowe były warte nikłą część ich przedwojennej wartości. W Krakowie powstawały jak grzyby po deszczu komisy, w których mieszkańcy wysprzedawali się z różnych cennych przedmiotów. Matka rozważała, co z rzeczy, które zdołaliśmy wynieść z naszego mieszkania, należałoby spieniężyć. Przede wszystkim biżuterię, choć większość były to prezenty od Gustawa i widziałyśmy ogromny żal w jej oczach. Ku zdumieniu nas wszystkich, Helena przyniosła i oddała matce przepiękny naszyjnik oraz kolczyki z pereł.

- Skąd to masz? – dopytywała matka podejrzliwie.

Helena wzruszyła ramionami i uciekła wzrokiem:

- Nie ukradłam przecież. Gustaw dał mi na szesnaste urodziny.

- Nie wspominał mi o tym – zauważyła matka.

- Pewnie obawiał się, że uznasz to za zbytnią rozrzutność – podsumowała Helena dość oschle.

- Nie musisz mi tego oddawać, córeczko – zapewniła matka, już innym, łagodniejszym tonem.

- Ale chcę – odparła Helena twardym stanowczo. - Ludzie mówią, że perły oznaczają łzy. A ja nie chcę już więcej płakać.

Bez żalu dorzuciłam złoty łańcuszek z krzyżykiem otrzymany od dziadka. Skoro Bóg o nas zapomniał i pozwolił, by wybuchła wojna, ja nie byłam zobowiązana oddawać mu cześć, nosząc te ozdobne dewocjonalia.

- Trzeba przetrwać zimę, wiosną będzie lepiej – odezwała się ciotka Łucja z niepodobną do niej pogodą ducha, jakby chcąc dodać nam otuchy.

Następnie zdjęła z kościstego, starczego palca sporych rozmiarów pierścionek z rubinem i położyła go na stole.


Tymczasem większość Krakowian zbulwersował fakt zamknięcia Katedry Wawelskiej i ograbienia Kościoła Mariackiego ze słynnego ołtarza Wita Stwosza. Jakby modlitwą w którejś z tych świątyń nakarmić można było rodzinę i ogrzać mieszkanie...

Wraz z nastaniem wiosny Niemcy intensywnie remontowali, przebudowywali... i wyburzali. Intensywne prace modernizacyjne objęły również zamek wawelski. Wszystko, jak głosiła propagandowa prasa i uliczne szczekaczki, dla dobra mieszkańców, upiększenia miasta i zwiększenia jego funkcjonalności. Zarazem niedobory żywności stały się tak dotkliwe, że rozpoczęła się agitacja, by sadzić warzywa, rzekomo dla zdrowia i korzystać z wszelakich zamienników w kuchni. Mięso jedliśmy teraz sporadycznie, cukier i masło jeszcze rzadziej trafiały na nasz stół. Mleko było zarezerwowane dla Wici, matka pamiętała o diagnozie doktora Lewkowicza, że groziło jej odwapnienie. Kawa, herbata i chleb smakowały ohydnie. Podstawę naszej diety stanowiły: konfitura i dżemy z przedwojennych zapasów ciotki oraz ziemniaki, których dużą ilość udało się okazyjnie kupić przed zimą.

W kwietniu weszły do obiegu nowe wzory banknotów. Oczywiście, stare trzeba było wymienić, szczęśliwie bez straty, w stosunku jeden do jeden.

Kolejne miejsca zostały zastrzeżone „nur fur Deutsche", między innymi Park Jordana, ulubione miejsce moich i Jurka wypraw rowerowych.


W maju czterdziestego, dziadek odwiedził nas ponownie. Matka, przybita brakiem jakichkolwiek wiadomości od Gustawa, przyjęła go herbatą i grobowym milczeniem.

- Jak długo jeszcze zamierzasz zwlekać, córeczko? - zaszczebiotał dziadek, skosztował herbaty i się skrzywił. - Co to jest?

- Herbata dostępna dla Polaków – wyjaśniła matka zmęczonym głosem.

W deszczuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz