Śnieżny anioł

203 30 28
                                    

Marcelię stworzono jako anioła, ale spadła z nieba i o tym zapomniała. A przynajmniej to jest to, w co ja wierzyłam każdego wieczoru przed snem.

Marcelia nie sypiała — dlaczego miałaby? Czasami, kiedy nocą otwierałam okno i wychylałam się, widziałam ją na niebie wśród gwiazd, a gdy tylko ukradkiem wyglądałam zza koronkowej firany, spadała do rzeki i odpływała, tak jak ja odpływałam, kiedy tylko ją spotykałam.

Tym razem nie musiałam podchodzić do okna, bo stając w drzwiach kuchni, widziałam ją siedzącą na parapecie. Mój wzrok spotkał ją tylko ukradkiem — samo patrzenie na nią potrafiło zamienić mnie w kamień. Wygrywała z samą Meduzą, której trzeba było spojrzeć dopiero w oczy.

Nigdy wcześniej nie miałam nikogo takiego jak ona.

— Zmarzniesz.

Okno było uchylone, a za nim prószył śnieg. To wina jej zwiewnej, białej sukienki — to z niej brało się wszystko co śnieżne na świecie i zimne jak moje serce, a Marcelia mięła jej skrawek w swojej popękanej dłoni.

Zaśmiała się, a jej śmiech brzmiał jak wyczytany z kartki.

— Jest wiosna. — Chuchnęła, a z jej czerwonych, spękanych ust wydobył się biały dym. Naprawdę rozmawiałam z aniołem.

— Nie, jest marzec.

Zmarszczyła ledwo widoczne, rozjaśnione brwi i pokręciła z rozczarowaniem głową. Jej pofalowane włosy poruszyły się razem z nią i wciąż opadały na jej ramiona, aż do ugiętych łokci, a ja zapomniałam, jaki był temat rozmowy. Czy my w ogóle rozmawiałyśmy?

— Marzec to wiosna.

Marzec wcale nie był wiosną, jeśli za oknem prószył śnieg.

— Masz rację — przyznałam, bo co innego mogłam poradzić? Nikt normalny by się z nią nie kłócił.

Marcelia uśmiechnęła się promieniście i zachęcająco poklepała miejsce koło siebie na parapecie.

Odchyliła się lekko, kiedy otwierała okno na oścież.

— Ostrożnie. Nie wypadnij. — Ostrzegłam, mimo że wiedziałam, że potrafi latać. Ale czasem zwyczajnie dramatyzowałam i koloryzowałam rzeczywistość i sama się gubiłam we własnych wyobrażeniach.

Podała mi zapalniczkę, a ja poczułam się jak dziewczynka z zapałkami, bo było mi zwyczajnie zimno i siedziałam tak, jakbym wcale nie siedziała u siebie. Co prawda nie próbowałam sprzedać zapałek Marcelii, ale siebie — jak najbardziej. Marcelia tymczasem dmuchnęła za okno, wychyliła się i wydawała się coś wyrzucać — może śnieg ze swojej sukienki, bo wciąż padał — i dalej się do mnie nierealnie pięknie uśmiechała.

— Nie wypadnę. Hahaha — powiedziała melodyjnie i uznałabym, że się śmieje — ale śmiała się tak nieludzko, że tylko mówiła, choć w śliczniejszy sposób niż zwyczajnie. Rytmicznie i hipnotyzująco.

Jeszcze zanim skończyła, odchyliła się trochę dalej niż wcześniej i mój parapet ją stracił. Współczułam mu, bo ja również ją właśnie straciłam.

Pisnęłam, albo to nie byłam ja, tylko odgłos jej upadku — nie mogłam tego obiektywnie stwierdzić, kiedy w panice zeskakiwałam z parapetu na podłogę, nie ziemię, i wychylałam się, dokładnie tak jak wtedy, kiedy zauważałam ją wieczorami za oknem.

Teraz też ją ujrzałam — siedzącą i obejmującą się ramionami, w swojej przyciągającej śnieg sukience. Śmiała się, jakby to było co najmniej zabawne, ale ja już byłam w drodze do drzwi i zakładałam niedopięte buty, a w rękę łapałam swoją kurtkę.

Śnieżny aniołOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz