ᴘɪᴇśɴ́ xxxɪɪ

3 2 0
                                    

(ᴋʀᴀ̨ɢ ɪx. ᴡɪᴇᴄᴢɴᴇ ʟᴏᴅʏ. 1. ᴋᴀɪɴᴀ. ᴢᴅʀᴀᴊᴄʏ ᴋʀᴇᴡɴʏᴄʜ. 2. ᴀɴᴛᴇɴᴏʀᴀ. ᴢᴅʀᴀᴊᴄʏ ᴋʀᴀᴊᴜ ʀᴏᴅᴢɪɴɴᴇɢᴏ.)

Gdybym miał dzikie, tak chrapliwe rymy,
Co by do ciemnej tej studni przystały,
Na której stoją wszystkie inne skały,
Wydałbym pełniej całą treść mej myśli;
Lecz gdy tej władzy w sobie nie widzimy,
Ważę się podnieść głos nie bez bojaźni.
Nie jest to zamiar jak gra wyobraźni
Wylęgły w głowie, co dno świata kreśli,
Nie czyn języka, co ledwo szczebioce.
Muzy, przyzywam ja wasze pomoce,
Dajcie mi skrzydła Amfijona lotu,
Aby nie niższy był wiersz od przedmiotu.
Mieszkańce miejsca, o przeklęte duchy!
Które opisać słowami najtrudniej,
Czemu was owcze nie kryją kożuchy
W tym chłodnym świecie albo kozie puchy?
Gdyśmy już byli w zrębach ciemnej studni,
Daleko niżej jak stopy olbrzyma,
Zrąb jej wysoki gdym mierzył oczyma,
«Ostrożnie stąpaj!» ktoś rzekł tymi słowy,
«Abyś omijał stopą nasze głowy».
Spojrzałem za się, zdziwion nie po mału,
Zmarzłe jezioro leżało pode mną,
Lśniące jak szyba ogromna kryształu.
Nigdy tak grubym lodem się nie ścina
Niemiecki Dunaj lub północna Dźwina;
Gdyby Tabernik albo Pietrapiana
Spadły przypadkiem w tę otchłań podziemną,
Szyba tych lodów stałaby jak ściana.
Jak żaby skrzecząc wystają znad wody
W porze, gdy myśli żniwiarka o żniwie,
Tak cienie blade, skarżące płaczliwie,
W lód pogrążone sterczały nad lody
Pół twarzą, gdzie wstyd czerwieni jagody.
Z dzikim hałasem jak klekot bociani
Brzmiał zgrzyt ich zębów po całej otchłani;
Skrzepłe ich usta wzrok ponuro toczy,
Smutek ich serca zdradzały ich oczy.
Gdy spojrzę na dół, pod mymi stopami
Dwa cienie z sobą zwarły się piersiami,
Aż czub ich włosów przytykał do czuba.
«Kto wy jesteście?» krzyknąłem. Wtem cienie
Ukośne ku mnie zwróciły spojrzenie,
Łzy, co w ich oczach przed chwilą pływały,
Spadły na rzęsy i chłodem stężały.
Silniej nie ściska deskę z deską śruba,
Jak potępieńcy zwarli czoła swoje;
Jak dwa rogami bodące się byki,
Tak gniew ich obu był wielki i dziki.
Cień, co od mrozu stracił uszu dwoje,
Schylając głowę rzekł do mnie łaskawie:
«Dlaczego na nas patrzysz tak ciekawie?
Chcesz wiedzieć, ci dwaj jakiego są rodu?
Gdzie zdrój Bisencjo wypływa, dolina,
Własność Albertich, ojczyzną ich była,
Taż sama, jedna matka ich rodziła.
Nie znajdziesz w całym tym kręgu Kaina
Godniejszych siedzieć w bryłach tego lodu:
Nawet ten, którym wzdryga się natura,
Na wylot włócznią przebity Artura,
Ani Kancelieri, ani Maskeroni.
Jeśliś Toskańczyk, musisz znać, kto oni.
O jeśli głos mój uszu twych nie kazi,
Wiedz, że ja jestem Kamerione z Pazzi,
Że oczekuję tu jeszcze Karlina!»
Widziałem potem z tysiąc innych twarzy,
Na pół skostniałych, zsiniałych od chłodu
Myśl jeszcze z dreszczem o tych lodach marzy!
Gdy ku środkowi szukamy przechodu,
Gdzie każda ciężkość cięży swoim ciałem,
W tym wiecznym zmroku z przerażenia drżałem.
Nie wiem, przypadkiem czy wyższym zrządzeniem
Śród głów sterczących stawiąc stopy z trwogą,
Jednemu na twarz nastąpiłem nogą.
«Za co mnie depczesz?» rzekł duch z bólu blady,
«Czy mścisz się na mnie Montaperto zdrady?»
«Czekaj mnie, mistrzu,» mówiłem z wzruszeniem;
«Chcę mą wątpliwość objaśnić z tym cieniem,
Potem, jak zechcesz, jam śpieszyć gotowy».
Wódz stanął, a jam wyzwał do rozmowy
Ducha, co bluźnił, nie szczędząc klątw długich:
«Powiedz, kto jesteś, ty, co fukasz drugich?»
— «Ty sam kto jesteś? Za co w Antenorze
Idąc, twe stopy drugich twarze depcą?
Za co naciskasz krokiem tak bolącym,
Za ciężkim, nawet gdybyś był żyjącym?»
— «Ja żyję,» rzekłem, «miło ci być może,
Gdy kochasz sławę lub wspomnienie skromne,
Wśród wielu imion twe imię przypomnę».
On na to: «Odejdź, natrętny pochlebco!
Pochlebne słowa, żal twego zachodu,
Nic nas nie grzeją na tych falach lodu».
Wziąwszy go za kark, rzekłem: «Jak cię zową?
Mów, bo wnet łysą zaświecisz mi głową».
— «Rwij włos, nie powiem tobie, jak się zowię,
Choćbyś sto razy deptał mi po głowie».
Za czub schwyciłem jego w mgnieniu oka
I wyrywałem z czaszki włos garściami;
On słowa żadnej skargi nie wyrzucił,
Tylko wył dziko i oczy wywrócił.
Drugi cień krzyknął: «Co tobie, mój Bokka?
Ty wyjesz, nie dosyć ci zgrzytać zębami,
Jakiż cię dręczy szatan tak zawzięty?»
— «Teraz,» mówiłem, «milcz, zdrajco przeklęty!
Abyś twe imię powiedział, nie proszę,
Sam je na wieczną twą hańbę ogłoszę».
A on: «Baj sobie, co masz na języku,
Lecz nie zapomnij, idąc z Antenory,
Tego, co język miał w mowie za skory;
Tu złoto Franków wtrąciło młokosa,
Możesz powiedzieć: widziałem Buosa
Tam, gdzie grzeszników jest w lodach bez liku.
Gdy, kto jest więcej, spytają i za co?
Patrz, oto stoi Bekeria ladaco
Któremu głowę Florencyja ścięła,
A trochę dalej: Gianni, Ganello,
Otwierający wrogom Tribaldello
Faencę, kiedy snem głuchym usnęła».
Gdy z miejsc okropnych szukamy przechodu,
Dwóch potępieńców ujrzałem w parowie,
Wyższy niższemu głową legł na głowie;
A jak łakomie szarpiemy chleb z głodu,
Tak on zatopił kły w ciało sąsiada,
Tam kędy czaszka do barków przypada.
Nie z takim gniewem Tydej zemstą ślepy
Menalipowej głowy gryzł czerepy,
Jak on swą zdobycz żuje i wysysa.
«Człowieku,» rzekłem, «co paszczą tygrysa
Mścisz się nad wroga nienawistną głową,
Powiedz mi, jakie masz zemsty powody?
A ja ci moją odpłacę wymową,
Kiedyś, pomiędzy ziemskimi narody,
Jeśli mnie Pan Bóg żywcem stąd wydźwignie,
A język w ustach moich nie zastygnie».

Boska Komedia | 𝐃𝐚𝐧𝐭𝐞 𝐀𝐥𝐢𝐠𝐡𝐢𝐞𝐫𝐢Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz