ᴘɪᴇśɴ́ ɪ

104 3 0
                                    

(ᴡsᴛᴇ̨ᴘ: ʟᴀs. ᴢᴡɪᴇʀᴢᴇ̨ᴛᴀ. ᴡɪʀɢɪʟɪᴜsᴢ.)

Z prostego toru w naszych dni połowie 
Wszedłem w las ciemny; jaka gęstwa dzika,
Jakie w tym lesie okropne pustkowie,
Żyjący język tego nie wypowie;
Wspomnienie gorzkie i zgrozą przenika,
Śmierć odeń gorzką nie więcej być może.
Lecz o pomocach mówiąc dobroczynnych,
Jakie spotkałem, zszedłszy w to rozdroże,
Powiem, com widział, wiele rzeczy innych.
Jak w ten las wszedłem, przypomnieć nie mogę.
Senny, prawdziwą opuściłem drogę.
Ledwo mnie dzika przywiodła drożyna
Pod górę, gdzie się kończyła dolina,
W której mi serce zakrzepło od trwogi.
Podniosłem oczy, wierzch góry wschodzące
W promienie złote ubierało słońce:
Pewny przewodnik nasz na wszystkie drogi.
Wtenczas uciszył strach mój, choć niesporo,
Wzburzone serca mojego jezioro,
Gdy w tę noc straszną ziębiły mnie dreszcze.
I jak tonący, gdy z morza wyskoczy,
Dysząc piersiami rozbit nieszczęśliwy,
Ku niebezpiecznym wodom zwraca oczy,
Podobnie duch mój w ten spacer złowrogi,
Skąd nigdy człowiek nie wychodzi żywy,
Spojrzał za siebie, choć uciekał jeszcze.
Wytchnąwszy trochę zmordowanym ciałem,
Ruszyłem kroku, ale jeszcze stałem
Silnie tą stopą, co była najniżej.
I oto w chwili, gdym postąpił wyżej,
Pantera z góry, pochyłą jej ścianą,
Biegła okryta skórą cętkowaną;
Zwinna i rącza, ile pomnieć mogę,
Tak mi stanowczo zastąpiła drogę,
Że nieraz cofać wstecz musiałem nogę.
Był ranek, słońce wschodziło na niebie,
Mając też same gwiazdy wkoło siebie,
Gdy boża miłość te tak piękne twory
Nowymi pchnęła po raz pierwszy tory.
Poranek, wiosna rzeźwiąca naturę,
Budziły we mnie nadzieję różową,
Że świetną zwierza upoluję skórę,
Choć nie bez trwogi. Gdy przeszła pantera,
Lew szedł naprzeciw i z zadartą głową
Głodowym rykiem grzmiał na paszczę całą,
Zda się powietrze od przestrachu drżało.
W ślad szła wilczyca z wpadłymi bokami,
Jakby żądz wszystkich wyschła suchotami,
Dla której nędzą część świata przymiera.
Przez strach, co na mnie spoglądał z jej oczu,
Czułem się w jakimś bezwładnym omroczu,
Wstąpić na górę straciłem nadzieję.
Jak ten, co w zysku z nałogu podoba,
Gdy przyjdzie strata, los i siebie wini,
Płacze, wszystkimi myślami boleje,
W takiej wilczyca stawiła mnie doli;
Pchnąc mnie przed sobą, powoli, powoli,
W końcu zepchnęła tam, gdzie milczy słońce.
Kiedym w dolinę cofał kroki drżące,
Patrzę, aż jakaś przede mną osoba
Długim milczeniem ochrypiała stoi.
Ledwiem ją zoczył na wielkiej pustyni,
Krzyknąłem: «Błagam, bądź mi litościwym,
Kto jesteś, marą, czy człowiekiem żywym?»
Głos rzekł: «człowiekiem nie jestem, lecz byłem,
Mantuańczycy są rodzice moi,
Pod Julijuszem wszedłem na próg świata,
Późno, ostatnie gdy doliczał lata.
W Rzymie wesoło pod Augustem żyłem,
Gdy bogom fałszu stawiano ołtarze.
Byłem poetą i śpiewałem męża
Z krwi Anchizesa, który przybył z Troi,
Gród Ilijonu, gdy dymił w pożarze.
Lecz ty, czy dawna troska cię zwycięża,
Czemu dojść nie chcesz tej pięknej wyżyny,
Pełnego szczęścia źródła i przyczyny?»
Odrzekłem, wstydem czerwieniąc me czoło:
«Tyżeś Wirgili? Zdroju, co daleko
Tryskasz szeroką poezyi rzeką,
Zaszczycie, światło spółpoetów tylu,
Jam pieśń twą zbadał jak nikt może drugi,
Z wielką miłością i długim mozołem,
Policz to teraz na karb mej zasługi!
Mistrzu! Od ciebie wziąłem piękno stylu,
Co mnie tak wielkim honorem zaszczyca.
Patrz, oto za mną w ślad pędzi wilczyca,
Broń mnie! Patrz, chudą jak wyciąga szyję,
Drżą we mnie żyły, krew pulsami bije».
Widząc mnie we łzach mędrzec tak powiada:
«Inną idź drogą, taka moja rada,
Jeśli chcesz umknąć z tej dzikiej ustroni;
Zwierzę to często podróżnych napada,
Zachodzi w drogę, pożre, gdy dogoni.
Zwierzę to niczym chuci nie ostudza,
W nim nowy pokarm nowy głód rozbudza.
Wiele jest zwierząt, z którymi się para,
I więcej będzie; lecz wilczyca stara
W paszczę brytana gdy przyjdzie, zachrzęści.
Na koniec skona w mękach i boleści.
Ziemia i kruszec głodu w nim nie wzmaga,
Żywi go miłość, mądrość i odwaga;
On między Feltro a Feltrem się zjawi,
Upokorzoną Italiję zbawi,
Dla której prócz tych, co rym nie wylicza,
Umarli Turnus, Kamilla dziewicza.
Podłą wilczycę, jej plemię wszeteczne,
Przepędzi z grodów jego ręka chrobra,
W końcu w triumfie strąci ją do piekła,
Skąd pierwsza zazdrość na świat ją wywlekła.
Teraz ci radzę dla twojego dobra,
Idź za mną, będę twoim przewodnikiem 
I przeprowadzę przez królestwo wieczne.
Tam płacz posłyszysz z rozpaczy wykrzykiem,
Tam starożytne ujrzysz potępieńce,
Co o śmierć drugą wołają w swej męce,
I tych, co radzi w płomieniu goreją
Z cichym wytrwaniem, bo żyją nadzieją
Spółobcowania z błogosławionymi;
Chcesz dojść aż do nich i pogościć z nimi;
Tam duch godniejszy wprowadzi już ciebie.
Bo królujący na wysokim niebie
Nie chce, by tacy, co ufają we mnie,
W królestwo Jego wchodzili przeze mnie,
Nieposłusznego Jego wierze świętej.
On świat ma u stóp swojej wielmożności,
Tron Jego twierdzą tam na wysokości,
Błogi, kto w poczet Jego sług przyjęty».
«Poeto!» rzekłem, «wzywam cię na Boga,
Któregoś nie znał, jeśli chcesz, bym zdrowo
Miejsc tych uniknął według twojej rady,
Albo, co gorsze, wilczycy paszczęki:
Prowadź, gdzieś mówił! Moją twoja droga,
Abym oglądać mógł bramę Piotrową
I tych, co cierpią wiekuiste męki».
Duch ruszył naprzód, jam szedł w jego ślady.

Boska Komedia | 𝐃𝐚𝐧𝐭𝐞 𝐀𝐥𝐢𝐠𝐡𝐢𝐞𝐫𝐢Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz