Dom śmierci i cierpienia.

115 11 8
                                    

Valentina przeniosła je przez wyjście z Hostencji. Dalej, choć chciała porozmawiać, Rosalie jasno dała jej do zrozumienia, że nie miały o czym i kazała wracać. 

Podczas leśnej schadzki, okryta cienką koszulką i ramionami, wcale nie udawało się jej zapewnić, że jest w pełni bezpieczna. Nie wiedziała, czy ojciec był zdolny do zrobienia takiej krzywdy, jak zabicie.

Decydując się na powrót do domu, czuła się jak gdyby sama oddawała się w pod kosę śmierci. Bała się bardziej, niż mogła komukolwiek przyznać, ale za żadną cenę nie brała wycofania do Hostencji pod lupę. Wybierając zło pomiędzy większym złem, wolała dostać krzywdę fizyczną, niż psychiczną. Spotkać się z przyjaciółkami, Pestką, mamą, siostrą. Na ten moment potrzebowała osób w pełni zaufanych. Bliskich. A w domu, który.. z resztą sam nim nie był, miała ich w dostatku. 

Nie będąc gotową na konfrontację z ojcem, postanowiła odwiedzić pierw matkę. 

Przystała nad jednym z milionów nagrobków. Ten jednak należał do kobiety, która jako pierwsza pokazała jej, czym jest miłość. Leżała pomiędzy brzydkimi, pozbawionymi liści drzewami z połamanymi gałęziami, co mimowolnie wywoływało grymas na jej twarzy.

Odkąd odbył się pogrzeb, nie była tu ani razu. Zaniedbała kamień, który zdążył popękać w niektórych miejscach. Nikt nie postarał się, by Cheryl została traktowana z szacunkiem po śmierci. Nikt nie starał się o szacunek zmarłych. Nikt nie był tam z nią. Chciała usłyszeć szlochanie, ale jedynym co docierało do uszu, był szum wiatru. Nikt nie płakał po umarłych. Nie tu. Wszyscy wierzyli, że ich nieżywi bliscy gdzieś dalej są. Gdziekolwiek przy nich i szepczą, by cieszyli się życiem. 

Ona przez niedługą chwilę też w to wierzyła. Dokładnie jak chochliki na szczęście, które wcale nie istniały. 

Obie bezpowrotnie znikły. Jej matka, przyjaciółka z dzieciństwa. Przestała wierzyć, bo przecież nie mogła ich dotknąć, usłyszeć. Nie istniały, a ona wiedziała, że nigdy nie pogodzi się ze stratą żadnej z nich. Znikając, zabrały ze sobą cząstkę duszy Rosalie. Jej wieczny uśmiech, który - na wieczność umarł.

Ale to od straty bratniej duszy wszystko nagle bardziej podupadło i nigdy nie wróciło na swoje miejsce.

Pierwsze lata przechodziła najgorzej. Popadła w depresję, stany lękowe. Nie miała ochoty wychodzić z łóżka by zjeść, przez co także straciła na wadze. 

Zawsze uważała, że to tylko chwila. Że się podniesie. Że ból spowodowany małym ubytkiem osoby mija. I bardzo się myliła. Tak bardzo by zaczęła wierzyć, że ona rzeczywiście przy niej jest. Okazywało się, że pozostała tylko w sercu i wspomnieniach.

Z kolejnymi czasami, Rosalie tęskniła za bardzo, że chcieć ją odnaleźć. Wtedy los, którego nienawidziła za to na wieki, uparł się, aby nie mogła tego zrobić. Jakby słysząc snucie jej planów, podpowiedział Victorowi o telepatii. Ale to tylko uświadomiło jej, że to bez znaczenia, czy ją odnajdzie, więc przestała. 

Lecz nawet znajdując się nad grobem matki zastanawiała się, czy wszystko potoczyłoby się w taki sposób, gdyby ona ciągle trzymała się jej boku. Odpowiedzi nie było, ale wiedziała, że jeśli los zadecydowałby niczego nie zmieniać, to u jej boku wszystko zdawało robić się kolorowe.

Za dziecka, myślała, że cierpienie jest tym, co ktoś mógł jej zadać bawiąc się ulubionym pluszakiem, czy nie częstując cukierkiem. Skoro wtedy było jej tak przykro, to dlaczego nie miałaby tak sądzić? Cóż, z biegiem lat zrozumiała, że prawdziwe cierpienie mierzy się z tym, co jej odebrano. A zabrano jej dużo.

Zabrano jej wszystko. 

Stojąc przed drzwiami zamku wiedziała, że może stracić jeszcze więcej. Stracić coś, na czym nigdy koniecznie jej nie zależało, ale teraz z jakiegoś powodu.. Zaczynało. 

Blackout: Pokolenie Wampirów Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz