Zasady są po to, by je łamać, a imprezy, by dobrze się bawić.
Nikt nie miał zamiaru przejmować się ostatnimi sprawami. Z resztą, jak zwykle. Były za młode, żeby brać na barki problemy imperialne mimo, że od teraz był to ich częściowy obowiązek.
Ale nie dziś, nie. Dziś miały się bawić.
Minęło trochę czasu od powrotu Arcydemona. Od tego czasu też sporo się zmieniło, zarówno w imperiach jak i relacjach pomiędzy dziewczynami. Wszystko jakby urosło, wróciło. Zwłaszcza Rosalie, której myśli nie były zapełnione przeszłością, a przyszłością.
Tą, która mogła być kolorowa. Mogła mieć swój happy end.
Noc należała do wyjątkowo jasnych i ciepłych. Gwiazdy lśniały na niebie wyróżniając tą jedną, wyjątkową. Czerwoną jak wino, a znaczącą tyle ile krew dla wampira.
Cała populacja wampirów tańczyła na ogromnej sali powstałej spod ziemi. Wiele części imperium po rozpadzie po prostu zapadły się pod ziemie i tylko czekały, by w końcu mogły ponownie zostać dobrze wykorzystane. Aż w końcu naszedł moment w którym niezależnie od pochodzenia, rasy czy koloru, każdy wampir bawił się bez konsekwencji. Pierwszy raz od niemal dwóch dekad.
Dziewczyny bawiły się równie wspaniale. Ashley siedziała z Megan przy barze sącząc kolejne kieliszki krwawego wina, na które nie mogły pozwolić sobie od dawna. Charlie i Sofia radośnie rozmawiały na schodach, zbliżając się do siebie jeszcze bardziej. Ich platoniczną miłość można było zobaczyć w powietrzu. Astoria zaś stała na uboczu ze swoim ojcem, podziwiając urok tego, co te dwie młode dziewczyny odzyskały dzięki odwadze.
A mówiąc o nich, niezmiennie do ich osobowości, znajdowały się z dala od tłumu. Siedziały w tym samym miejscu na dachu, wlepiając oczy w niebo. Odnalazły w sobie pewien komfort i nawet cisza nie była zła. Może była nawet lepsza po ich wszystkich rozmowach, kończących się kłótniami.
Cisza była głośna, ale wygodna.
Ich dłonie podobnie do ciał były złączone. Valentina gładziła kciukiem gładką skórę drugiej, co chwilę zerkając w jej stronę.
Często zastanawiała się, jak mogła być dla niej tak okrutna. Jak ktokolwiek mógł być dla niej okrutny. Była taka delikatna.. taka krucha. Nie zrobiła złego, a zło ciągle krążyło wokół niej. I ona z resztą także nim była.
Gdy nagły wiatr przeplątał włosy ich obu i zmusił do grymasu, wspólnie stwierdziły, że to odpowiedni moment, by wrócić do reszty co i zrobiły po niespełna minucie.
— Panny wróciły! — krzyknęła wstawiona już Megan, podpierana przez Ashley na ramieniu. — Na Arcysia, dawno tak dobrze się nie bawiłam, jesteście wielkie!!
— Megan, tobie starczy. Znów będziesz próbować zmienić się w nietoperza. — Astoria przejęła ją od wymęczonej już Ash. — A wy dwie zajmijcie się sobą, należy wam się odpoczynek. — kiwnęła sugestywnie głową na wyjście. — No już, na co czekacie.
No, i tyle miały z socjalizacji.. Ale skoro mogły, wolały spędzić te czas w swoim towarzystwie.
— Astoria jest kochana. — przyznała Forest, zamykając za sobą drzwi do sypialni. — Wszystko jest łatwiejsze z nią. Czy tylko ja to widzę?
— Tak, Astoria jest kochana. — parsknęła. — A wiesz co by było jeszcze bardziej kochane? — podeszła bliżej.
— Ja przez ciebie? — zapytała nie powstrzymując śmiechu.
— Nie, napaleńcu. — przewróciła oczami. — Ale blisko.
— Ahaaa... — mruknęła zrozumiale, unosząc podbródek do góry. — Gdybym zrobiła tak? — rzuciła retorycznie, łącząc jej usta w swoich.
Ich ciała były blisko siebie. Z każdą sekundą Valentina mocniej napierała na usta młodszej, przytrzymując jej talię jedną ręką, a żuchwę drugą. Czuły jak gorąc wypełnia ciała ich obu, choć się przed nim wstrzymywały. Rosalie przesunęła swoją rękę na biodro Vale, delikatnie je ściskając. Przylegały do siebie, a westchnienia wydobywające się pomiędzy sekundowymi przerwami stawały się głośniejsze i bardziej desperackie.
Oddały się temu całe, a Valentina powoli zaczęła tracić nad sobą kontrole. Nie myśląc wiele o konsekwencjach, zaczęła kierować je dwie na ścianę za Rosalie, a następnie ją w nią wbiła.
I to wystarczyło, by impulsywnie odepchnęła ją od siebie. W głowie Forest pojawił się obraz wspomnień, a w oczach łzy. Wszystko trwało niemal kilka sekund, które trwały wieczność. Tak jak tamtego ranka. Podczas tych kilku minut, kiedy wpierw została rzucona o ścianę, ale nie zdołała się obronić.
— Cholera, przepraszam, zapomniałam.. — Valentina automatycznie do niej podskoczyła, chcąc upewnić się, czy wszystko jest w porządku. Ale nie mogło być.
— Nie, to nie twoja wina, ja przepraszam. — zaczesała włosy dłonią. Nie spodziewała się takiej reakcji po sobie. Zrobił to jej instynkt zachowawczy, nie ona.
Nie wyzbyła się traumy. To ona wyzbyła się jej, pozostawiając tylko strach przed kolejnym zbliżeniem.
— Wszystko w porządku, ze mną jesteś bezpieczna. — zapewniła, chwytając jej dłonie. Pluła sobie w twarz, że nie pomyślała i przywróciła jej te tragiczne wspomnienie.
— Przepraszam.. — osunęła się na ziemię. — Przepraszam, przepraszam..
— Rosalie, to nie twoja wina. — kucnęła zaraz za nią.
Tak cholernie bardzo chciała, by jej uwierzyła. Chciała obiecać jej złote góry i powiedzieć, że przejdą przez to razem, ale wiedziała, że słowa nic nie znaczyły. Nie w ich przypadku.
Tak żałowała, że nie udało się jej zabić tego gnoja. Że nie zdołała jej ochronić, póki mogła.
— Jestem nietaka. Jestem taka jaka myślałaś, że jestem. Głupia i naiwna. — uniosła na nią załzawione oczy. — Nie potrafię nawet dać ci tego czego potrzebujesz.
— Nie potrzebuje tego. Nie dopóki nie jesteś gotowa, Lia. — uniosła ją na dłoniach i wtuliła jej ciało w swoje. — Nie musimy tego robić, naprawdę.
— Przepraszam. — powtórzyła ledwo słyszalnie, a z każdym tym słowem serce Valentiny rozrywało się na kolejny kawałek.
— Wszystko dobrze. — szepnęła równie cicho, całując ją we włosy.
Przeniosły się na łóżko, by pozbyć się negatywnych emocji, które znów wbijały im szpilki w serca. Jak gdyby ktoś kto ich nienawidził stworzył laleczkę voodoo, która co chwilę upuszczał, by ją przekopać i zostawić na deszczu, by zmokła aż po ostatnią suchą nitkę.
Nie mogło padać na nich do cholery cały czas.
— Jesteś pewna, że chcesz przez to przechodzić? Odbije się to na tobie. — spytała już uspokojona, jednak wciąż odwracając wzrok.
Zdawała sobie sprawę, że nie wyleczyła się z tego, ponieważ zwyczajnie to zignorowała. Nie potrafiła o tym rozmawiać i nie chciała, ale to było nieuniknione, gdy chciała być ponad tym. I musiała zacząć robić w tą stronę więcej niż szorowanie ciała do krwi, by pozbyć się jego dotyku i wmawianie sobie, że zasłużyła na to wchodząc na teren wroga.
Na razie zrozumiała, a to był najważniejszy, pierwszy krok.
— Nie byłam niczego bardziej pewna. Nie pozwolę, żebyś siedziała w tym sama, gdy ciągle będę obok. — złączyła ich dłonie. — Nie pozwolę cię skrzywdzić.
W odpowiedzi skruszenie na nią spojrzała. Zadawała sobie pytanie, dlaczego brzmiało to tak nierealnie. Absurdalnie. Ale znała odpowiedź na to pytanie.
To nie była Valentina.
A Inka.
CZYTASZ
Blackout: Pokolenie Wampirów
RomanceOd dziecka nie zaznała spokoju ze strony ojca. Jedyna osoba sprawiająca, że się uśmiechała, została jej odebrana. Więzienie w pokoju, zakaz spotkań z własną siostrą i matką. Wróg, dolegający oliwy do ognia. Rosalie i Valentina nigdy się nie spotkał...