Rozdział 7 "Wymarzona wersja siebie"

1.2K 52 22
                                    

☾ Milo


Nienawidziłem swojego życia.

Nienawidziłem monotonności w nim, przewidywalności. Wszystko było tak cholernie przewidywalne, że mogłem już śmiało brać pieniądze za przepowiadanie przyszłości. Chyba byłbym najmłodszym milionerem ostatniej dekady. Może i stulecia. Kto to wiedział. Najbardziej jednak nienawidziłem siebie samego. Swojego nudnego chudego ciała, które w ogóle nie przypominało ciała mężczyzny, a najwyższej piętnastoletniego, dojrzewającego chłopczyka z mutacją. Swojego głosu, bo nie był ani niski ani wysoki. Wzrostu, ponieważ nie był ani za mały ani za duży. Charakteru, który w ogóle był inny, nie pozwalając mi być lubianym. Byłem nijaki. Cały nigdy nie pasowałem do żadnej kategorii w tym chorym społeczeństwie, które codziennie nadawało nam coraz to dziwniejsze kryteria modowe. Miałem ochotę przeszczepić swoją duszę do ciała kogoś lepszego. Kogoś, kto jest odważny, przystojny, mądry i zabawny. Do ciała osoby, która nigdy nie chciałaby być kimś takim jak ja.

Nie rozumiałem też wielu rzeczy. Naprawdę. Przykładowo jakim cudem ktoś zdołał wymyślić tyle różnych kolorów i nazw rzeczy, co było niepojęte dla mojego małego umysłu. Wiele razy doszukiwałem się odpowiedzi, lecz nigdy jej nie znalazłem. Pustka. Pogrążyłem się także wielokrotnie nad jednym tematem. Dlaczego ludzie nadal ze mną byli? Po co kroczyli ze mną przez życie? Czy mięli w tym jakiś interes, sprowadzający ich do korzyści? W to wątpiłem. Od dziecka przynosiłem do domu same kłopoty, więc kto normalny chciałby w tym uczestniczyć. Miałem ochotę zapytać o to rodziców. Oni pewnie odpowiedzieliby na moje pytanie. Chcieli dziecka. Chcieli założyć zdrową i kochającą rodzinę, a co zrobiłem ja w tym wszystkim? Urodziłem się i popsułem wszystko. Cały plan poszedł daleko w galaktykę, ale oni nigdy nie przyznali się do tego, iż zniszczyłem im życie.

Po prostu zawsze byli przy mnie w najgorszych i najlepszych momentach. Gdy byłem dzieckiem przychodzącym zapłakanym z przedszkola, bo rówieśnicy znowu rzucili w niego łopatką, kiedy chciał tylko sięgnąć po foremkę do piasku. Nastolatkiem próbującym być kimkolwiek innym, niż sobą, bo ktoś z rówieśników znowu rozerwał jego ulubiony sweter. Człowiekiem, który żalił się im przez swoje pierwsze miłości i zawiedzenia. Zazwyczaj przytulali mnie, pozwalali wypuścić z siebie emocję w dowolny sposób oraz po prostu byli obok, gdybym ich potrzebował. Czemu to robili? Nie wiedziałem. Nie było to dla mnie do końca jasne.

Nawet, gdy znowu po kilku latach przerwy wróciłem do domu cały we krwi, ledwo trzymając się na nogach, oni pomogli mi. Nie zwyzywali mnie, a wręcz przeciwnie. Nazwali silnym. Ja? Silny? W moich snach. Mama pomimo choroby i ewidentnego zakazu ruszania się z powodu zagrożonej ciąży, opatrzyła moje rany, starając się jak tylko mogła, by nie bolało mnie mocno. Nie bolał mnie kawałek wacika nasączony dziwną cieczą, ciągnący się po otwartych ranach na mojej twarzy, rękach, dłoniach oraz nogach. Ogromnie bolał mnie widok jej łez, które starała się przede mną ukryć. Nie chciała bym je zobaczył, bo wiedział co zawsze czułem. Jak się czułem. Czułem się zerem.

Po co mi to wszystko było? Po co jej to było? Nie, nie mogłem jej obwiniać o to co się wydarzyło. To nie była jej wina. Nigdy. Jedynym winowajcą byłem ja i tylko wyłącznie ja wraz z moją głupotą.

Jakże głupi byłem słuchając się tej lepszej strony w mojej głowie, namawiającej mnie, iż wszystko będzie dobrze. Że nie może być źle, a jeszcze tylko lepiej. Ze usiądę ze swoim największym zauroczeniem w życiu w jednej ławce bez jakichkolwiek konsekwencji. Boże, moja głupota sięgała szczytu większego od Mount Everest. Byłem tak naiwny, tak głupi, tak... Chciałem rwać sobie wszystkie włosy z głowy wraz z cebulkami i wszystkim co w niej było. Właściwie w niej nie było nic. We mnie nie było nic.

Melodia Nocnych Marzeń Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz