Konflikt wartości

137 13 79
                                    

Przez najbliższe godziny próbowaliśmy uporać się ze wszystkimi ładunkami, które zostały nam w dość niegrzeczny sposób skradzione i zawiezione do Alexandrii.

Była to całkiem żmudna robota, biorąc pod uwagę precyzję, z jaką była przewiązana każda sztuka wybuchowych ładunków. Słońce znajdowało się w najwyższym punkcie, a niepotrzebne zbiegowisko mieszkańców Alexandrii zaczynało się rozchodzić.

Przydatną osobą okazała się być niejaka Rosita Espinosa, którą rozpoznałam niemal od razu. To ona próbowała postrzelić Negana w najmniej oczekiwanym przez Zbawców momencie.

Z uznaniem obserwowałam jej smykałkę do materiałów wybuchowych, która z pewnością zaimponowała Neganowi.

– Jesteś też wychuchowa? Jak one? – zapytał Smith, opierając się o skrzynkę pocztową, która stała w jego pobliżu.

Przejechał językiem po dolnej wardze i posłał jej kokieteryjny uśmiech, który chyba nijak na nią zadziałał.

Kobieta poprawiła swoje czarne, skórzane rękawiczki z wyciętymi palcami i zlustrowała go od góry do dołu.

– Jestem pierdolonym granatnikiem – syknęła cynicznie, najwyraźniej nie pałając do mężczyzny sympatią.

Na pewien sposób, rozumiałam ją. W końcu Negan zabił kogoś, kogo najprawdopodobniej kochała. Miedzianowłosy z pewnością był dla niej kimś więcej, niż zwykłym kolegą.

Parsknęłam cicho pod nosem, starając się rozwiązać supeł. Negan spiorunował mnie spojrzeniem, lecz to zignorowałam. Poczułam powiew chłodnego powietrza, który był spowodowany postacią, która się przemieściła.

Spojrzałam w bok, a przy mnie ukucnął Carl, który także próbował nie uszkodzić ładunków. Przyglądałam się jego profilowi przez dłuższą chwilę. Mimo, że widziałam  go jedynie z boku, mogłam pewnie przyznać, że twarz miał wykrzywioną w bólu.

Zerknęłam automatycznie na jego bandaż, który wyglądał gorzej, niż ostatnim razem. Przez poszarzały materiał zdecydowanie znoszonego opatrunku wyciekała krew.

Zmarszczyłam brwi. Mimo pokładów niechęci, którą miałam wobec chłopaka, chciałam mu zwrócić uwagę, że jego opatrunek nie spełniał dłużej swojego zadania. Cóż, wyglądało to kurewsko boleśnie.

Lecz wtedy się odezwał. Jak zwykle, lodowaty ton rozbrzmiał w chłodnym powietrzu sierpniowego południa.

– Co się gapisz? – zapytał. – Nie umiesz rozbroić ładunków?

Prychnęłam, słysząc jego pytanie. Jednym ruchem skrzyżowałam ze sobą ręce i zlustrowalam od góry do dołu.

– Umiałam nawet wcześniej – mruknęłam. – Nie żeby coś, ale one były nasze.

Odłożył rozbrojony ładunek na bok i zmarszczył brwi. Za wszelką cenę nie potrafił przyznać mi racji, więc po prostu wzruszył ramionami.  Po chwili wywrócił także oczami, poprawiając swój kapelusz.

– Jeden kij. – Mogłam przysiąc, że niewerbalnie najprawdopodobniej mnie poniżał. – I tak nie umiesz.

Uniosłam brwi, dając mu do zrozumienia, że nijak zgadzałam się z jego stanowiskiem.

– No jasne – odparłam ze sztucznym zrozumieniem. – Tu też jeden kij. Czy przetniesz czerwony, czy niebieski i tak nas wypierdoli, prawda?

Bez zbędnego oczekiwania na jego płytką ripostę, wróciłam do odhaczania na dość poniszczonej mapie punktów, w których już nie było min.

Było to ważne, ze względu na to, że jeden ładunek eksplodował, choć nie był umieszczony na lince.

Przeszłam przez tłum pracujących ludzi z pergaminem w dłoni. Miałam już rozkładać papier na masce samochodu, lecz usłyszałam cierpki ton Carla, który jedynie ukrócił mój już i tak przeraźliwie cienki lont.

Ci, którzy żyją...[CARL GRIMES]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz