Rozdział 15.

24 6 44
                                    

Rose biegła przed siebie, z każdą chwilą nabierając wprawy w poruszaniu się przy pomocy wszystkich czterech kończyn. Jak gdyby miała do tego naturalny talent. Mimo dość krótkich, serdelkowatych łap dostrzegała pewną przyjemność w rozmazanym obrazie otoczenia, który migał jej kątem oka. Wyrośnięta trawa przyjemnie łaskotała ją w brzuch, a nos co chwila wypełniały fascynujące aromaty, których ludzkim nosem nigdy by nie wyczuła.

Wrażliwy słuch wyłapywał szmer poruszających się na lekkim wietrze liści i cykanie świerszczy, tak wyraźne, że mogłaby przysiąc, iż słyszy w nim nie tylko uroczy dźwięk pocieranych o siebie owadzich odnóży, ale przede wszystkim — melodię. Mglistą, naturalną niczym szemrzący potok i dźwięczną, jakby wygrywaną przez spływające wzdłuż lodowych sopli krople.

Rose nie miała wyjścia, jak tylko podążać za głosem hipnotyzującej pieśni, która z każdym kolejnym susem stawała się bardziej wyraźna i tym samym jeszcze piękniejsza. Dźwięk przyciągał ją i wabił: raz wysoki i gładki, a raz niższy, wibrujący — wpraszał się do jej myśli i zupełnie je dominował. Pierwsze wątpliwości co do słuszności powziętej decyzji pojawiły się w umyśle Rose wraz z chwilą, w której przed jej pyskiem wyrosła ogromna, zielona ściana. Zadarła łeb, aby ocenić wysokość labiryntu, który na pierwszy rzut ślepi sięgał po samo niebo. Drugie wątpliwości wywołała gęsta plątanina powykręcanych gałęzi różanego krzewu, które wiły się wzdłuż i wszerz wejścia, tworząc nieprzekraczalną barierę o paskudnie dużych i ostrych kolcach.

Przełknęła ślinę, imponujących rozmiarów białe kwiaty kontrastujące z wszechobecną zielenią, mieniły się w iście magiczny sposób, skąpane w srebrzystej łunie księżyca. Cudowny głos z każdą kolejną chwilą coraz bardziej napierał na jej myśli. Jak gdyby próbował zmusić ją do wkroczenia do wnętrza labiryntu. Tylko niby jak miała to zrobić? Być może gdyby podobnie jak inne wilkołaki była wielka i potężna, jakoś poradziłaby sobie z tą kurtyną liści. Być może bez problemu rozorałaby szponami te przerażające gałęzie strzegące wejścia. Problem w tym, że nie była ani wielka, ani tym bardziej potężna. Była psem i jedyne co mogło ją czekać po wtargnięciu pomiędzy te wszystkie kolce, to wykrwawienie się na śmierć lub w najlepszym razie, wieczna ślepota.

Pociągnęła nosem, próbując przez chwilę skupić wszystkie myśli wyłącznie wokół jednego zmysłu. Nie było to łatwe, bo przenikająca jej duszę pieśń wciąż wibrowała w jej głowie, ale musiała spróbować powstrzymać ją, choćby na chwilę. Być może, jeśli się postara, wytropi inne przejście lub podziemny tunel.

Tak jak poprzednio, z początku nie wyczuła nic poza zapachem trawy, ziemi czy lekko swędzącej w nos woni różanych kwiatów. Nie było nawet zapachu tego dziwnego zielska, które czuła wcześniej, gdy znajdowała się bliżej zamku. Pociągnęła nosem jeszcze raz i tym razem, w końcu rozpoznała coś nowego. Coś, co zdecydowanie nie pasowało do reszty, (było nie było całkiem przyjemnych doznań), a co zważywszy na ostatnie wydarzenia, znała zdecydowanie zbyt dobrze: krew.

Niewiele myśląc, pochyliła łeb i przycisnęła nos do podłoża, niemal szurając nim po ziemi. Dreptała powoli, łapa za łapą, krążąc wzdłuż labiryntu, ale na próżno. Zapach nie wydobywał się ze ścieżki, którą przybyła i nic nie wskazywało na to, by w pobliżu ukryto jakieś zwłoki, choćby zwierzęce. Uniosła głowę, zrezygnowana i wówczas zorientowała się, że charakterystyczny, metaliczny fetor jest trochę wyraźniejszy. Rozwiązanie musiało zatem kryć się wyżej. Spojrzała do góry, w pośpiechu lustrując wszystko od nowa. Znów ta sama zieleń, gałęzie, kolce i kwiaty.

Co takiego wciąż kryło się przed jej wzrokiem?

W końcu je dostrzegła, dwa kwiaty skrzętnie ukryte w cieniu, pośród ogromnych róż. Były mniejsze i wyróżniały się swoim kształtem. Jeden, w którym Rose od razu rozpoznała tak lubianą przez jej ciotkę lawendę, posiadał kilka, wyjątkowo bujnych kłosów w nietypowym, srebrno-niebieskim kolorze. Gęste okółki falowały delikatnie, tańcząc z każdym porywem wiatru, a ich podłużne liście co rusz rozświetlał subtelny blask księżyca. Rose wytężyła wzrok, zachwycona rośliną. Dopiero po dłuższej chwili dostrzegła, że jeden z kłosów co jakiś czas mieni się szkarłatem. Drugi kwiat nie był aż tak imponujący. Okrągła okrywa, na którą składały się dwa rzędy podłużnych listków, zwisała smutno, pomarszczona i sucha. Kwiat był martwy, pokryty brunatnobrązową skorupą.

Księżycowa Aria - Uwertura GwiazdOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz