Jest wiele rzeczy, które Gabriel chciałby powiedzieć, ale potrafi wydobyć z siebie jedynie nieskładne zbitki losowych słów - i nawet one nie mają szansy właściwie wybrzmieć, kiedy Lucyfer niespodziewanie zagarnia jego usta.
Wszystko dzieje się zbyt szybko, by anioł mógł zdobyć się na jakąkolwiek reakcję i zanim w ogóle dociera do niego sens całego zdarzenia, Lucyfer jest już gdzieś daleko, niewinnie pogwizdując pod nosem jakąś idiotyczną melodyjkę, jakby zupełnie nic się nie wydarzyło.
Ale wydarzyło się, jasne, że się wydarzyło; i zdezorientowany Gabriel ma ochotę krzyczeć, choć coś uporczywie ściska mu gardło tak mocno, że niemal nie może zaczerpnąć tchu. Stoi więc pogrążony w swoich myślach, opierając się bezradnie o skalną ścianę, a jego własne ciało zdradziecko odmawia mu posłuszeństwa, niezdolne do wykonania żadnego pożądanego przez niego ruchu.
Ta bezwartościowa cielesna powłoka jest za to bardziej niż chętna do zrobienia czegoś, na co Gabriel zupełnie nie ma ochoty i - co podpowiada mu nieco stępiony w tej chwili instynkt samozachowawczy - czego zdecydowanie robić nie powinien.
Bo to, że Lucyfer to zrobił, to zrozumiałe. Nie spodziewałby się po nim niczego rozsądnego, nawet gdyby obaj byli ostatnimi aniołami we wszechświecie.
Ale on... Resztki przyzwoitości podpowiadają mu, że powinien był zaprotestować. Przecież nie jest taki. Przez chwilę zmaga się sam ze sobą, wściekły, że w ogóle dał się nabrać na kolejny z wielu głupich żartów Lucyfera.
I wreszcie, upychając wyrzuty sumienia na tyle głęboko, by o nich nie pamiętać; rusza przed siebie potykając się o nierówną powierzchnię skał, chwyta Lucyfera za ramię i pociąga go za sobą, choć ten nie kryje zaskoczenia, kiedy zostaje wyrwany z własnego zamyślenia.
Gwizdana przez niego melodia cichnie, kiedy Gabriel powtarza wcześniejszy pocałunek; ciało Lucyfera głucho uderza o skały, biorąc na siebie impet uderzenia, a potem nie ma już nic poza gorączkowymi próbami zachowania pozorów, że obaj absolutnie się nie cierpią.
