Chichot losu

41 6 53
                                    

Po ogromnej wodzie, która przeszła przez Alexandrię i Sanktuarium, powoli zaczynało się rozchmurzać. Z deszczowych chmur, które przez całe dwa tygodnie uparcie znajdowały się na niebie zrobiło się dość słonecznie. Mimo, że chłodny wiatr coraz częściej wirował gałęziami drzew, było całkiem znośnie.

Otworzyłam jedno oko, by rozejrzeć się po wnętrzu w którym zasnęłam. Zasłonięte okna jedynie w małym stopniu pozwalały przecisnąć się promieniom słońca.

Ziewnęłam, krzywiąc się po chwili delikatnie z bólu. Rana na moim boku niemal od razu dała o sobie znać.

– Myślałem, że już nie wstaniesz.

Podskoczyłam, słysząc głos kowboja, którego dostrzegłam w rogu pomieszczenia. Siedział na podłodze, ze swoją młodszą siostrą która bawiła się misiem.

– Wolałabym się już nie obudzić. – mruknęłam, przeczesując swoje poplątane włosy.

Uniosłam wzrok i podniosłam swoje ospałe ciało, by wyjrzeć za okno.

Woda zdecydowanie była na niższym poziomie, niż poprzedniej nocy. Mimo sporej ilości namoczonych budynków i uszkodzonej elektryki, straty nie były na tyle duże, by były niemożliwe do odzyskania.

Mimo, że żywioł zelżał na swojej sile, to gonitwa moich myśli wcale nie zamierzała zwalniać. Chciałam je wyciszyć. Cholera, gdyby istniała taka funkcja, zdecydowanie bym jej nadużywała.

Z zamyślenia wyrwał mnie Carl.

– Sharewood, jeżeli chodzi o to co stało się wczoraj...

Odwróciłam w jego stronę wzrok, czując że się do mnie zbliżył.

– Do którego wydarzenia zmierzasz? – wyprzedziłam, krzyżując ze sobą ramiona. – To, że twoja dziewczyna mnie prawie zabiła, czy to, że postanowiłeś przykryć moje ciało kocem?

Jego wyraz twarzy zmienił się o stokroć. Od razu uciekł wzrokiem, na dodatek szukał szybkiej odpowiedzi, która najwidoczniej nie przychodziła mu do głowy.

– Zrobiłem to, bo było mi ciebie żal – rzucił, lecz jego głos odbiegał od miękkiego. Wydawało się, że hamował swój podniesiony ton tylko dla Judith. – Wiem, że to ona cię zaatakowała. Chciałem ją znaleźć i uchronić. Nie sądziłem, że...

– Dlaczego ją tłumaczysz, Carl?

Westchnął, ściągając swój kapelusz. Z frustrującym wyrazem twarzy przeczesał swoje brązowe włosy.

– Bo wiem, że ona tego nie zrobi. – odparł krótko. – Nie powinno się to wydarzyć.

Wzruszyłam ramionami, spoglądając na niego ze zblazowaniem. Moja zewnętrzna fasada za żadne skarby nie chciała pokazać tego, co kryło moje wnętrze.

Dość rozchwiane wnętrze.

Obleci mi jej i twoja fałszywość – mruknęłam, wzruszając ramionami. – Sam chciałbyś, bym zginęła przy pierwszej lepszej okazji, więc darujmy sobie te fałszywe wymiany słów. – Zbliżyłam się do futryny drzwi, lecz stwierdziłam że jeszcze powinnam coś dodać. – Mogłeś jej pozwolić, było blisko. Gdyby raz jeszcze pchnęłaby mnie nożem, a ja dłużej zostałabym w skażonej przez szwendaczy wodzie...

– Przestań. – wtrącił się lodowato.

Skrzywiłam się, słysząc jego ton.

– Dlaczego? Nie lubisz słyszeć prawdy? – zapytałam. – Boisz się przyznać że zabiłbyś mnie bez mrugnięcia okiem, gdyby nie twój ojciec? – stopniowo dolewałam oliwy do ognia, ignorując ból pod moim lewym żebrem.

Ci, którzy żyją...[CARL GRIMES]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz