Rozdział 2: Halcyon

7 0 0
                                    


Kolonia Halcyon była jednym z tych miejsc, które wyłoniły się jak roślinność na nowo zasiedlonym, zapomnianym kawałku kosmosu. W teorii była to osada opartej na humanitarnej idei odbudowy cywilizacji, ale jeśli chodzi o rzeczywistość... no cóż, rzeczywistość nie różniła się zbytnio od jakiejkolwiek zapomnianej dziury w przestrzeni kosmicznej.

Z góry, kolonia wydobywcza przypominała pokryte rdzawym kurzem krater, który nigdy nie zakończył swojej długiej kariery w roli oskarżyciela losu. Wokół rozciągał się ogromny kompleks platform, metalowych barier, zgrzytających maszyn i hal, których jedyną rolą było wydobycie minerałów. Miał to być „przyjazny" punkt, w którym ludzie, choć wygnani na drugi plan wszechświata, mieli okazję poczuć się jak pionierzy, zdobywający nowe zasoby i budujący nowy świat. A w rzeczywistości wszystko wyglądało, jakby ktoś miał za zadanie zrobić najbrzydszą wersję raju i jak na złość, udało mu się.  I jak w każdej kolonii, żyli tu ci, którzy nie znaleźli się w utopijnych planach ludzkości.

Kiedyś, dawno temu, ktoś zapewne stwierdził, że wydobycie minerałów w przestrzeni kosmicznej będzie łatwe. No cóż, teraz to była tylko gigantyczna, zardzewiała sieć kopalń, pełna nielegalnych interesów i bardziej brutalnych niż typowy poranek w biurze.

Pomiędzy tymi wszystkimi konstrukcjami, gdzie każdy dzień wyglądał jak najnowsza wersja kosmicznego „desantu", w pubie na dolnym poziomie, siedział Alex. Po raz kolejny w tej samej, wygodnej pozycji – przy barze. Miał dość. Dość kolonii. Dość swojego życia. Dość tego całego wydobycia, które sprawiało, że czuł się jak nieszczęśliwy robot, który przez 12 lat codziennie ścierał kurz z tych samych, metalowych powierzchni.

Pub, w którym się znajdował, był jednym z takich miejsc, które mogłyby stać się kultowe, gdyby tylko ktoś pamiętał o ich istnieniu. "Zatracenie" — nazwa, którą barman wybrał pewnie bez większego namysłu, bo w końcu, kto miałby ochotę sięgnąć po jakiekolwiek ideały w tym miejscu? 

Był to pub w stylu post-apokaliptycznym, gdzie wszystko wyglądało jakby ktoś zaczął budować osiedle, potem zapomniał o całości i wybrał na to miejsce najgorszy możliwy projekt. Bar wyglądał jak coś, co powstało z nieudanej próby połączenia wnętrza statku kosmicznego z kabiną klubu nocnego. Sufit był tak niski, że niektórzy z gości musieli kucnąć, aby nie uderzyć głową o tę wątłą konstrukcję. W rogu, na wielkim ekranie, leciały niekończące się reklamy w stylu: „Zarabiaj na życiu w kopalniach! Zysk i wolność!". A na blacie baru, oprócz alkoholu, czekały przekąski przypominające raczej kawałki nieudanych eksperymentów kulinarnych, które jakiś zapalony kucharz uznał za wyzwanie. Na zewnątrz powiewał ten sam martwy wiatr, który nie przynosił żadnej nadziei na lepsze dni.

Alex siedział właśnie w tym jednym z najbardziej ponurych pubów na Halcyon, z nieodłącznym pustym szkłem przed sobą, którego zawartość zmieniała się co kilka minut. Półprzytomny, z poczuciem, że jutro będzie wyglądać tak samo, jak dzisiaj. Na pierwszy rzut oka, można by pomyśleć, że był to zwykły człowiek, jeden z wielu zmierzających ku porażce w kosmosie. Ale dla tych, którzy go znali, był czymś więcej – weteranem, który zresztą nie bardzo miał gdzie wracać.

Jego ubranie – zniszczona koszula i spodnie robocze, które przeszły więcej napraw niż ktoś w swoim życiu mógłby sobie wyobrazić, sprawiały wrażenie, jakby był nie tylko najstarszym, ale i najciemniejszym zakątkiem tej kolonii.

Skórzany fotel, w którym się rozsiadł, był tak zużyty, że można było się z niego wyciągnąć jak z cienkiego kawałka materiału, którego właściciele na pewno nie prali od kilku lat.

Wyglądał na kogoś, kto nie miał już siły na poprawienie swojej fryzury – czarnych potarganych włosów, jakby ktoś odmierzył dokładnie dwie minuty na to, by je niechlujnie roztrzepać. Na twarzy miał zmarszczki, które nie były wynikiem starzenia się, a raczej długotrwałego bycia wojskowym, potem wynajętym najemnikiem, a teraz... teraz już tylko kimś, kto po prostu jechał na autopilocie przez życie. Jego oczy? No, te były przyćmione, wyczerpane, ale wciąż błyszczały jakby przez nie przebijało się coś bardziej niebezpiecznego niż zwykła nuda. Wiek? Chciałbyś wiedzieć. Ale biorąc pod uwagę jego wygląd – można byłoby założyć, że miał jakieś czterdzieści lat. Ciało, które wyglądało na wytrenowane, z tą elegancką, wyważoną postawą człowieka, który lata temu poznał granice fizycznych możliwości – i je przekroczył.

AstraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz