" Proszę, nie chcę się budzić. Proszę.."
Widzę jak się uśmiecha. Ja też się śmieję. Jest jej lżej. Łapie moją dłoń i poważnieje.
- Zdrowiej, bo nie chcę oglądać cię wiecej w tym miejscu. Chcę żebyś wrócił do domu, do mnie i do naszego życia. Nie wiem jak długo jeszcze, zniosę te okropne bandaże, wyglądasz w nich strasznie. - prostuje, a ja parskam śmiechem.
- Czuję się naprawdę dobrze. - odpowiadam w końcu, co jakiś czas dotykając jej kłykci. - Ale jednak muszę cię zmartwić.. - dodaję próbując odegrać poważną sytuację. Widzę, że spogląda na mnie zmartwionym, a zarazem pytającym wzrokiem. Przglądam się jej jeszcze przez chwilę poczym mowię cicho - Tylko lewe żebro będzie w stanie cię do siebie tulić. - uśmiecham się zwycięsko, a ona sprzedaje mi kuksańca w udo.
- Jesteś okropny - słyszę.
-Wiem, ale nie będę Ci za to dziękować, bo nie chcę, by moja "okropność" mnie opuściła. - odpowiadam, a uśmiech na mojej twarzy pozostaje tak szeroki jak wcześniej. Chloë wybucha śmiechem, a ja myślę, że cudownie widzieć jej szczerość w jednym geście.- Umieram z głodu.. - wzdycham. Chloë nic nie mówi i koncentruje się na drodze. Ostatnie dni przyniosły ze sobą kilka faktów dotyczących wypadku. Sprawcą był kierowca busa. Prawdopodobnie mimo obrażeń głowy, rąk i nóg nic mu chyba nie jest. Śmieję się. To nie miało najmniejszego sensu. Na dodatek był pod wpływem narkotyków. Choć wiem, że nie powiniennem tak mowić, nie żal mi tego mężczyzny. Naraził moją jedyną rodzinę na niebezpieczeństwo, według mnie - nie ma dla niego usprawiedliwienia. Chętnie połamałbym mu wszystkie zdrowe kości, pokazując w ten sposób co mogło przytrafić się nam, przez jego nieodpowiedzialność.
- W domu będziemy dopiero za około godzinę, zjemy na mieście. - mówi niespodziewanie odwracając głowę w moja stronę. Posyła mi ciepły i delikatny uśmiech. Widzę zapadnięcia w jej policzkach i doceniam każdą sekundę spędzoną w jej obecności .
- Co z Karmen ? - pytam nagle.
- Spokojnie, jest u moich rodziców. - oddycham z ulgą.
Choć staram się myśleć o pozytywach tego dnia, cały czas w uszach dzwoni mi wyrażenie "moich rodziców". Nie żebym miał jakieś pretensje. W przeciwieństwie do moich, rodzice Chloë żyją. Mają tylko jedną córkę i traktują ją jak skarb. Znają mnie praktycznie od zawsze.
Niegdyś nasi rodzice mieli ze sobą dobry kontakt. Mój tata pracował z Jonathanem (ojciec Chloë) w klinice medycznej. Oboje byli lekarzami, tyle, że mój był reumatologiem, a Jonathan chirurgiem. Skoro oni się znali i lubili, nasze mamy rownież zyskały na przyjaźni.
13 września 2010 roku, moi rodzice zginęli w katastrofie lotniczej. Lecieli wtedy na wakacje, do Teksasu. Za sprawą pewnych komplikacji, samolot runął zabierając połowę mojego serca. Nigdy nikomu nie powiedziałem, jak bardzo bolała wiadomość o ich śmierci. Czułem jak psychika rozrywa moje ciało, a potem pali jego strzępy. Zdawało mi się, że moje jestestwo nie istnieje i już więcej nie jestem człowiekiem.
- Ben, skarbie wysiadamy. - nim się obejrzałem staliśmy pod restauracją. Logo przedstawia czarnego kota, a napis "Figaro" zapewne oznacza nazwę lokalu. Odpinam pas i posłusznie wysiadam z auta. Czuję miliony kamyczków pod moimi stopami i zaczynam im się przyglądać.
- Nie idziesz ? - słyszę. Stoi odwrócona w moim kierunku, delikatny wiatr podwiewa koncówki jej włosów. Nie chcąc pokazać czegokolwiek, ruszam w jej kierunku z nieco wymuszonym uśmiechem. Gdy jestem już wystarczajaco blisko, łapię ją w talii i całuję w skroń.
- Coś czuję, że pozbawię ich nawet zapasów żywnościowych. - śmieje się i oboje wchodzimy do środka.
CZYTASZ
I Lost Hope.
Short StoryKiedy pożegnałaś się już ostatecznie Coś we mnie umarło i leżałem w łóżku, we łzach całą noc Sam, bez Ciebie obok.