rozdział 11

257 25 8
                                    

Nie sądziłam, że próba jaka zostanie mi przydzielona będzie polegać na przyglądaniu się swojemu życiu. Razem z Sebastianem w niematerialnej postaci trafiliśmy do małej chatki w której mieszkała Kana. Pomieszczenie w którym się znaleźliśmy mieściło się na tyłach domku i było idealnie czyste. Białe ściany i meble przypominały szpital i w tym wypadku tę rolę grało pomieszczenie.

Na łóżku leżała Cordelia blada jak papier rodząc jak się domyślałam mnie. John leżał bezpiecznie w ramionach Josepha, a Kana pomagała mej matce wydać mnie na świat.

-Cordelio przyj – rozkazała na co moja matka krzyknęła głośno z bólu.

-Boże jak się cieszę, że nie miałam okazji rodzić – mruknęłam odwracając od sceny wzrok. Sebastian cały czerwony stał odwrócony do tego wszystkiego plecami.

-Boże nigdy nie spojrzę twojej matce w oczy – jęknął.

-Kobiety w połogu nie widziałeś – pokręciłam głową.

-Dziecko nie oddycha! – z rozmowy wybił nas głos Kany. Babka używała magii nad sinym ciałkiem mojej dziecięcej wersji, a Joseph trzymał dłoń na jej ramieniu współdzieląc się magią.

-Ratuj ją... - szepnęła Cordelia słabo.

I próbowali mnie ratować. Przez godzinę. Zszokowani z Sebastianem patrzyliśmy na nieżywe dziecko okryte białym całunem. Cordelia płakała patrząc na zawiniątko, ojciec tulił Johna roniąc parę łez, a Kana zszokowana patrzyła na małą mnie nie rozumiejąc zapewne jak to możliwe, że tak potężna uzdrowicielka nie była w stanie ocalić dziecka.

-Ty widzisz to co ja? – spytałam podchodząc do mojego ciałka, Sebastian zszokowany równie jak ja stanął po drugiej stronie wpatrując się w zamknięte oczka dziecka, które już nie było sine, a białe jak papier. Martwe.

-Jasna cholera! – krzyknęłam na tę scenę –Czy to jest jakaś gra? Przecież chodzę... Oddycham... Jestem ciepła...

-Przykro mi Cordelio. Dziewczynka nie przeżyła – westchnęła kręcąc głową.

-Nie może umrzeć do cholery! Babciu! Pomóż jej! – matka nie mogła pozwolić mi odejść.

-Nie mogę. Dziecko nie...

W pół słowa przerwał jej wybuch energii zmieniający barwę pomieszczenia w blado różowy, mglista łuna niczym materialna zatopiła pokój. Nie mogłam nic dostrzec póki ta cała mgła nie została w ciągu jednej sekundy wciągnięta. Dziecko o którym mówiono nieżywe otworzyło oczy płonące żywym turkusem. Bystre spojrzenie przebiegło po twarzy zaskoczonych dorosłych, a drobne piąstki wzniosły do góry. Nie wiem czego byliśmy świadkami, ale bez wątpienia było to coś niesamowitego.

-Ona żyje – szepnął Joseph, bardziej przerażony niż szczęśliwy.

-Okej. Jestem zombie – zrobiłam kilka kroków w tył, a kolejna scena wessała nas wypluwając w pałacu Światła. Mała ja siedziała przy stole i układała klocki razem z Johnem śmiejąc się wesoło. Po drugiej stronie pomieszczenia siedzieli moi rodzice jak i Sebastiana.

Rozmawiali o czymś w nie przejmując, że dzieci są obok.

-Nie jest łatwo połączyć królestwa. System nauczania Jedności nie przynosi efektów, nadal są sobie przeciwni – zauważyła Carmenia.

-U nas tak samo. Stłumienie rebeliantów u wybrzeży Światła graniczy z cudem. Nikt nie chce żyć w pokoju. Świat nie może istnieć w ciągłej wojnie. – zgodziła się Cordelia.

-Musimy wierzyć, że narodzi się wybranka z przepowiedni. Jeśli naprawdę istnieje to jej jako jedynej uda zjednoczyć się Glardion – dodał Anzeus nie patrząc na towarzystwo, a na naszą dwójkę bawiącą się przy stole. Mały John zeskoczył z krzesła i podbiegł do rodziców, a mała Tara patrzyła na to miną bez wyrazu. Duże turkusowe oczy nie wyrażały żadnych uczuć.

✴ Glardion✴Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz