Rozdział I

26 5 2
                                    

- "Hey hey, you you! I don't like your girlfriend!"

Panującą dotąd ciszę przerwały pierwsze wersy komórkowego budzika. Melodia z czasem stawała się coraz głośniejsza, tym samym domagając się reakcji. Jako właścicielka telefonu nieprzytomnie otworzyłam lewe oko, po czym z grymasem wyłączyłam budzik. Tak mi się przynajmniej wydawało...

Po pięciu minutach na nowo rozległ się przebój Avril Lavigne.

- Kurwa! - warknęłam wyskakując z łóżka. Ze złością nacisnęłam odpowiedni klawisz, po czym przetarłam zmęczone oczy. Powieki ciążyły dziś wyjątkowo mocno, a czerwone spojrzenie zapewne odgrażało się za wczorajszy, całonocny seans filmowy.

Leniwie przecięłam dość okazały pokój, po czym chwyciłam w rękę stojące na biurku lusterko. Tak jak się spodziewałam... moje brązowe włosy przypominały jedną wielką plątaninę, a jasne oczy nadal dźwigały porcję wczorajszego makijażu.

Dość nieudolnie próbowałam przywrócić ciemne kosmyki do akceptowanego wyglądu. Nie minęła chwila nim ze złością odłożyłam lusterko na biurko. Nie zważając na dość wczesną godzinę, przeszłam głośnym krokiem przez przedpokój tym samym zmuszając innego domownika do pobudki.

- Marysiu, skarbie... zamkniesz mi drzwi? - usłyszałam prośbę matki. Na dźwięk swojego imienia automatycznie przygryzłam wargę. Dopiero w wieku trzynastu lat uświadomiłam sobie z jak głupim pomysłem na imię przyszło mi żyć. Tak więc od tamtej pory postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce zmieniając staromodne „Marysia" na „Mary".

Chcąc nie chcąc spełniłam życzenie rodzicielki posyłając jej przy okazji słodkiego całusa.

Po cichu minęłam pokój matki i z powrotem skierowałam się w stronę kuchni. Nie namyślając się dłużej wyjęłam z lodówki otwarty karton z sokiem i postawiłam go na blacie. Następnie wpakowałam do tostera dwie kromki odpowiedniego chleba. Zachowując ostrożność wspięłam się na kuchenny taboret i z niemałym wysiłkiem włączyłam czarne radyjko, ustawione na najwyższej półce naściennych szafek.

- "Witam wszystkich porannych słuchaczy! No dalej śpioszki, czas wreszcie wyleźć z ciepłego łóżka i wziąć się za sobotnie śniadanko! Ja jeden znam idealną receptę na porannego lenia... Wystarczy jedynie podnieść się z wygodnego wyrka i włączyć waszą ulubioną stację: 97.1 FM!"

- Taaa... Tylko on jeden zna tę „idealną receptę" - westchnęłam ironicznie i wpakowałam do ust tost z masłem. Dzisiejszy dzień w świetle wieczornych planów zapowiadał się ciekawie. Najpierw musiałam odbyć wizytę u ojca, pójść po Agę, a potem razem z nią na imprezę do Czajkowskiego. Melanż, lub jak kto wolał, osiemnastka Czajkowskiego była jednym z lepszych wydarzeń w Zielonej Górze tego miesiąca.

Choć w tej dziurze byle impreza wydaje się lepsza...

Czajkowski był jednym z najbardziej znanych ludzi w Zielonej Górze. Znał masę potrzebnych jak i niepotrzebnych ludzi, dzięki swojemu ojcu posiadał wtyki u każdego właściciela miastowego pubu czy dyskoteki. Jednym słowem... mógł decydować o wartości człowieka i jeśli ten okazał się wystarczająco odpowiedni, telefonicznie wręczał mu zaproszenie na „melanż roku". Zaledwie dwa dni przed imprezą wraz z Agą doświadczyłam tego zaszczytu. Teraz jednym zmartwieniem był odpowiedni ubiór, zgoda obojga rodziców i pieniądze na taksówkę...

- Cześć mamuś! - zawołałam entuzjastycznie. - Chcesz śniadanie? - zaproponowałam i wpakowałam do tostera dwie następne kromki.

- Wolałabym od razu wiedzieć o co chcesz poprosić...

Too young for loveOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz