Rozdział III

173 14 0
                                    

Gdy chodziłem bez celu po werandzie domu w tą i tamtą w nadziei, że coś ostatecznie wyrwie mnie z tej paskudnej sytuacji, w którą wciągnął mnie braciszek, spojrzałem w stronę drogi, którą kilka godzin wcześniej przywiózł mnie taksówkarz z centrum. Teraz przy bramie pojawiła się ta młoda córka właścicielki.

- Ej, Kate... Wiesz, gdzie można się tu rozerwać: klub czy coś?

Zatrzymałem córkę właścicieli w nadziei, że chociaż takie atrakcje tu dotarły. Prosiłem o cokolwiek.

- Oczywiście, że mamy, proszę pana...- zaczęła nieco zmieszana. - Mamy taki lokal na plaży, niech pan tam się przejdzie wieczorem. Jest muzyka, są tańce, drinki...

Byłem już daleko od niej. Nie pozwoliłem jej nawet dokończyć zdania – bez słowa podziękowania pobiegłem do pokoju jak na skrzydłach, przerzuciłem walizkę w poszukiwaniu czegoś świeżego do ubrania. Byleby wyrwać się z tego emeryckiego ośrodka do mojej cywilizacji. Gdyby ktoś opowiedział mi, ze na Barbadosie można znaleźć takie cywilizacyjne odludzie, wyśmiałbym go, a tak, no cóż, jestem pośrodku niczego.

Bez problemu trafiłem do miejsca z opowieści Kate.

No cóż były tańce... ale nie takie.

Siedziałem na niewygodnym stołku barowym i sączyłem lokalny trunek przypatrywałem się jak pięćdziesięcioletnia Wenezuelka kręci swoimi biodrami w rytm przeboju lokalnego zespołu, a obok wtóruje jej kilkuletnia wnuczka.

Gdzie ja jestem...

Zapisałem na papierowej serwetce pogryzionym ołówkiem. To nie była piosenka, to raczej pieśń błagalna. Tydzień w tym miejscu do końca pozbawi mnie psychiki. Ja umiem się dostosować, ale tutaj nie dawałem rady. Nawet moje umiejętności aktorskie zaczynają zawodzić, nie potrafię tego ukryć. Ja potrzebuję, żeby coś się działo, żeby było głośno, tłoczno, hałaśliwie.

Kelnerka postawiła obok mnie miseczkę orzeszków ziemnych. Z tego całego żalu nawet nie zastanawiałem się czy pochodzą z fair trade'u, tylko od razu wsypałem sobie ich garść do ust.

Wróciłem do hotelu, usnąłem w chwili, gdy moja głowa dotknęła poduszki. Miałem cichą nadzieję, że obudzę się w całkiem innym miejscu, na przykład moje mieszkanie z Los Angeles byłoby idealnym miejscem. Niestety.

Pierwszy dzień na wyspie spędziłem na zwiedzaniu wszystkiego, co można było zwiedzać, a po obiedzie, który zjadłem w jakiejś restauracji przy plaży postanowiłem zostać tam aż do samego wieczora. Żar słońca lał się z nieba, a ja siedziałem na deskach pozostawionych na piasku i przyglądałem się falom pieniącego oceanu. Przynajmniej tutaj byli jacyś ludzie, których mogłem obserwować. Mimo, że było ich tak wielu, nikt mnie zaczepiał, mogłem na spokojnie siedzieć i spędzić całe popołudnie na niczym.

Wieczorem musiałem wrócić już na ten sławny obiad, gdzie pani właścicielka nałożyła mi chyba połowę zawartości garnka. Poczułem się jak w domu.

Potem wyszedłem na plaże, znów. Po dróżce ułożonej z desek przeszedłem te kilkaset metrów dzielące ośrodek a wybrzeże. Przystanąłem na moment na środku plaży i spojrzałem na zachodzące słońce. Jak ćma szukająca światła, wyruszyłem w stronę tłoczących się na wybrzeżu ludzi. Przeszedłem tak jakiś kilometr, ostatecznie dotarłem do jakiegoś baru na plaży. Wszedłem do środka. O tak, tutaj coś się działo. Wreszcie.

Biedny Shann, myślał, że wysłał mnie na wczasy dla emerytów, ale ja nie poddam się tak łatwo.

Przedarłem się przez kilka grupek ludzi, aż do barmana, u którego zamówiłem drinka, którego nazwa pierwsza przyszła mi do głowy. Na blacie położyłem banknot o odpowiednim nominale i spojrzałem na ludzi w lokalu. Od razu dłuższym spojrzeniem zaszczyciłem jakąś blondynkę siedząca na plecionej kanapie. Ubrana w pastelową sukienkę wiązaną na szyi, której kolor kontrastował z opaloną skórą. Wyglądała niesamowicie. Młody chłopak za barem powiedział, ze moje zamówienie jest już gotowe i postawił obok mnie szklankę wypełnioną białym alkoholem.

Depuis le début | J.L.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz