Rozdział V

126 11 0
                                    

„Przyjaźń. Przyjaźń nigdy się nie zmienia."

Żyłam!

Ja żyłam!

Wracając do przytomności, spostrzegłam, że leżę na materacu, otulona kocem, czując ciepło i komfort, jakiego nie czułam od czasu, kiedy trzy dni temu opuściłam Stajnię Dwa. W każdym razie wydawało mi się, że były to trzy dni. Nie miałam pojęcia jak długo byłam nieprzytomna. Odruchowo uniosłam kopyto by sprawdzić datę i godzinę na moim PipBucku. Poruszyłam tym samym koc, który zsunął się na podłogę.

– Och! Patrzcie, kto się obudził! – gdzieś bardzo blisko mnie odezwał się śliczny głos należący do klaczy. Zaskoczenie rozbudziło mnie kompletnie. Podniosłam wzrok i znalazłam się w otoczeniu kilku kucyków, z których rozpoznawałam tylko jednego - i był to właśnie ten, który do mnie strzelał! Zastanawiałam się, czy byłam jego więźniem.

Głos należał do równie ślicznej białej klaczy, której różowa niczym wata cukrowa grzywa pasowała do różowo-żółtego fartucha pielęgniarki, który miała na sobie. Rozglądając się po ścianach poprzez mały tłumek kucyków, zobaczyłam rząd trzech apteczek (wszystkie różowe motylki ustawione były w idealnej linii) oraz wyblakły przedwojenny plakat, najwyraźniej reklamujący pracę w służbie zdrowia ("Nie musisz być Stalowym Strażnikiem by być Bohaterem! Dołącz do Ministerstwa Pokoju już dziś!" ogłaszała klacz na plakacie, niewiele starsza od źrebięcia, ubrana w taki sam fartuch, jaki widziałam chwilę wcześniej). Z wystroju oraz braku lin i łańcuchów wywnioskowałam, że była to klinika, i że nie byłam więźniem.

Poza tym, czułam się całkiem nieźle. Byłam zmęczona, zupełnie jakbym potrzebowała długiej drzemki... lecz nie chciało mi się spać. Byłam po prostu zmęczona i troszkę zgrzana. Usiadłam, a cały pokój zawirował.

– Hej, spokojnie, koleżanko – odezwał się pegaz, Calamity – przypomniałam sobie jego imię, jednak nie byłam pewna, kiedy je poznałam – podchodząc do mnie. Skuliłam się przed nim na materacu. Pewnie, teraz, przy tych wszystkich kucykach wokoło, wyglądał na uprzejmego i łagodnego, lecz ja widziałam go, gdy był pegazem śmierci, latającym mordercą z lufami plującymi ogniem.

– Candi? – zapytał jeden z pozostałych, szary ziemny kucyk z czarną grzywą i ogonem, spoglądając na pielęgniarkę (dla mnie brzmiało to bardziej jakby właśnie nazwał ją 'cukiereczkiem", i odczuwałam bardzo radosną potrzebę, by się z nim zgodzić).

– Och, nic jej nie będzie. Wymieszałam ostatni napój leczniczy, którego potrzebowała i podałam go jej nie dalej jak godzinę temu.

– Wymieszałaś? – szary kucyk uniósł brew.

Candi uśmiechnęła się.

– Z jabłkową nalewką oczywiście! Już dawno zauważyłam, że dzięki temu lekarstwa są łatwiejsze do przełknięcia! – nie mogłam zrozumieć, czemu szary kucyk zakrył twarz kopytem. Czułam się całkiem dobrze, nawet lepiej niż dobrze, a do tego było mi przyjemnie ciepło.

Szary ogier zaczął wyganiać wszystkich moich gości na zewnątrz. Trochę mnie to zasmuciło, mimo, że nie znałam ani jednego z nich. Czułam się strasznie samotna przez ostatnie kilka dni, tak gorliwie poszukując cywilizacji, a gdy w końcu ją znalazłam, nie mogłam się nią nacieszyć. Zdałam sobie sprawę, że była to myśl niemająca większego sensu, lecz nie byłam pewna, dlaczego.

– Wyjdź, gdy poczujesz się na siłach. Wiem, że znajdzie się sporo kucyków, które chciałyby się z tobą spotkać. – szary ogier uśmiechnął się do mnie, następnie spojrzał na ociągającego się rdzawego kucyka – Ty też, Calamity. Na zewnątrz. – Calamity obejrzał się na mnie przed wyjściem.

Fallout: EquestriaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz