Podobno ta kobieta jest najlepsza w swoim fachu. To zrozumiałe, że wybrali dla mnie najlepszą z najlepszych. Ma na imię Eulalia. Mająca dar wymowy. Serio. Sprawdzałem. Jak teraz o tym myślę, to mam wrażenie, że mnie wrabiają. Siedzą i zaśmiewają się po kątach.
Nie. To kolejny z powodów mojej obecności tu. W tym ścisku poczekalni. Odbija mi. Po prostu zwariowałem.
Myślami znów wróciłem do psycholożki, przebywającej za drzwiami swojego gabinetu. Dziwne. Ona powinna pomagać wariatom takim jak ja, a jej imię ewidentnie wskazuje, że pochodzi z rodziny szajbusów. Jej rodzice, którzy koniecznie chcieli skrzywdzić własne dziecko, chociaż imieniem i ona, która myśli, że nazywając się Eulalia, ma szansę odnieść sukces w psychologi.
Może i oceniam ją tylko po nazwisku i nigdy jej nie widziałem, ale w końcu właśnie tak początkowo ocenia się ludzi. Po nazwisku. Mnie też tak zrobili. Usadzili przed specem od marketingu, wizerunku i innych takich pierdół i powiedzieli, że Jan Błaszczykiewicz nie przejdzie na rynku światowym. Odtąd miałem się nazywać Jonathan C. Reed. Czyli Jonatan. Nie Jan. Przynajmniej zachowali pierwszą literkę imienia. Nie skarżę się. Przecież sam się na to zgodziłem. Czasem tęsknię za Jankiem. Ale Janek nigdy nie zostałby gwiazdą, a Jonathan tak. Jonathan jest gwiazdą. Jeździ w trasy koncertowe po całym świecie. Ma miliony fanek. Cały świat chce iść z nim do łóżka. Jonathan zniszczył Janka. Nie lekko zarysował, czy uszkodził. Janka już nie ma.
Oceniając Janka po nazwisku, powiedziałbym pewnie: "Dożywotni pachołek w Kolejowych Zakładach Pracy." Co z tego, że coś takiego nie istnieje. Właśnie w ten sposób by mi się skojarzył.
Rany, majaczyłem jak potłuczony. Naprawdę potrzebowałem tej wizyty.
Z gabinetu psycholożki wyszła klientka. Następny jestem ja. Zaraz okropna, stara, gruba, w nie twarzowych okularach, ubrana w nie modne od pięćdziesięciu lat szarawary, stanie w drzwiach i zaprosi mnie do środka. Ja tam wejdę i przez bitą godzinę będę patrzył na jej rozczochrane, mysie, siwe, cienkie włosy i fałdy wylewające się zza przepastnej spódnicy. Będę sobie wyobrażał jak fotel przeraźliwie męczy się pod jej ciężarem. Do tego założę się, że jej najbardziej seksownym elementem będzie każdy z sześciu (co ja mówię! szesnastu!) podbródków, niebezpiecznie huśtających się podczas najmniejszego ruchu Ziemi.
O, kurde. Wyjdę stamtąd z jeszcze większą psychozą, niż przyszedłem.
Jednak nic takiego się nie wydarzyło. Jeszcze nie. Do gabinetu weszła recepcjonistka z tryliardem papierów w ręce. Biedna dziewczyna! Codziennie musi na nią patrzeć. Na pewno po pracy idzie do innej poradni psychologicznej, gdzie pozwalają jej się odstresować po tragicznym dniu. Musi bardzo lubić swoją pracę. Albo być ślepa. I mieć zepsuty nos. Czy to poprawna forma? Nieważne. On musi być właśnie zepsuty. Tak to dobre słowo. Bo Eulalia musi brzydko pachnieć. Po prostu musi.
(świr, odwala mi, muszę stąd uciekać, zanim zamkną mnie w domu wariatów)
Nie zdążyłem. Z pokoju wyszła recepcjonistka z szerokim uśmiechem. W jej głosie słychać było jeszcze resztki rozbawienia, kiedy zapraszała mnie do środka. Niezła z niej aktorka. Po czymś takim wrócić do żywych w tak szybkim tempie i to jeszcze z uśmiechem! Choć do żywych najpewniej wraca się właśnie z uśmiechem. A przynajmniej uśmiech pojawia się po wyjściu z groty czarownicy Eulalii.
Starałem się panować nad odruchem wymiotnym, kiedy wkraczałem do gabinetu.
Wtem mnie olśniło. To recepcjonistka, jej asystentka zaprosiła mnie do środka. Nie ona. O, matko! Ona musi być dziesięć razy szkaradniejsza, niż mi się zdawało. Musi nienawidzić siebie (i luster z wzajemnością). Jest tak ohydna i odrażająca, że nawet boi się wychylić czubki swoich pałeczkowatych palców zza psychiatrycznej klitki (fortecy, którą sobie zbudowała). Jest tak okropna, że, aby nie odstraszyć potencjalnych klientów pracuję od chorej godziny i kończy o nieprzyzwoitej porze. Serio. Na wizytówce jest jasno napisane, że przyjmuje od 6.00. do 23.00. Kto normalny, o jakimkolwiek życiu prywatnym siedzi tak długo i rozmawia z wariatami? W co oni mnie wpakowali!
Zaraz zwymiotuję. Jeszcze tylko chwila i będzie tu kolorowo. Oj, bardzo kolorowo. Jak tylko ją zobaczę w całej swojej okazałości, to momentalnie wróci mi się całe śniadanie. Ach, a to byłaby wielka szkoda. Uwielbiam śniadania. Uważam, że to najlepszy z posiłków. Mógłbym jeść śniadania na obiad i na kolacje. Tylko wtedy nie nazywałoby się to śniadaniem. Okrutne paradoksy! Chociaż, gdybym w porze lunchu uparł się na przykład na owsiankę, to czy nazewnictwo zostałoby to samo, czy po prostu jadłbym wtedy niecodzienny lunch. Niecodzienny, ale jednak lunch, czy śniadanie o niecodziennej porze? No, bo gdyby, hipotetycznie, teoretycznie (jednak najlepiej praktycznie), technicznie (i inne -tycznie), to ja bardzo chętnie.
Te rozważania (wcale ważne) przerwała mi nagła fala obrzydzenia spowodowana, kolejnym wyobrażeniem psycholożki. (Ociągałem się tak bardzo, że jeszcze nie doszedłem, a recepcjonistka dwa razy już mnie poganiała.) Tym razem nie przedstawiła mi się jako obrzydliwa postać, tylko obrzydliwa góra człowieka. Takiej szpetoty, to z izolatki nie powinno się wypuszczać. Zakręciło mi się w głowie. Postanowiłem oprzeć się na czymkolwiek, co znalazłoby się w pobliżu. Chwyciłem za gałkę, ale jej nie przekręciłem. Sama się poruszyła, a ja upadłem na twarz tuż pod nogi najohydniejszej istoty na świecie. Nie jestem do końca pewny, kiedy uwolniłem swoje śniadanie.
CZYTASZ
Zaczekaj na mnie, gwiazdko
Cerita Pendek"Ale przecież pani powinna być brzydka jak noc! - Wykrzyknąłem niewiele myśląc i natychmiast tego pożałowałem. Mina jej troszeczkę zrzedła, przez co serce rozdarł mi potworny ból. Nie chciałem tego czuć. Nie chciałem jej skrzywdzić. Natychmiast pr...