Rozdział 3

719 95 16
                                    

Zwykło się mówić, że dom to nie budynek, a miejsce, gdzie są bliscy. Śmiałem więc twierdzić, że nie miałem domu.

Słowo dom może i istniało w moim słowniku, ale na pewno nie opisywało tego, co większość uważa za definicje tego słowa. Dom to budynek. Koniec. Kropka. Nie jest to miejsce, gdzie, są kochane przeze mnie osoby, bo ich nie miałem.

Wysiadając z samochodu, zalał mnie błękit, panujący w każdej części krajobrazu Nowego Jorku. Błękitne niebo odbijało się w szybach wieżowców, a asfalt wielu przecznic starał się równie dobrze je naśladować.

Mój nowy dom wyobrażałem sobie trochę inaczej. Miał być wieżowcem, odbijającym szarość i błękit Nowego Jorku. Miał być budynkiem, którego na pewno nie pokocham. Jednak budynek, przed którym stałem, był z cegły. Wydawał się ciasny i wysoki, jakby inne domy tego segmentu ściskały go. Mimo tego miał tylko dwa piętra.

Nie wyobrażałem sobie też zieleni w mieście. Oczekiwałem, że jedynym drzewem, jakie zobaczyłbym to jakieś z Central Parku, a tymczasem przed ceglanym domem, był mały, wydzielony trawnik, gdzie oprócz żyjącej własnym życiem zieleni, rosła też jedna magnolia, dodająca jeszcze ciepła otoczeniu.

— No chodź. — Już wtedy zdążyłem zauważyć, że gdy Carmen nie jest wściekła, czy skonfundowana, jest tylko uśmiechnięta. Z chrzęstem klucza, otworzyła drzwi.

Nie byłem pewny, co mam zrobić. Pewnie wejść jak do siebie, poczekać aż mnie zaprosi, bądź lekko wepchnie ręką, którą trzymała na moim ramieniu.

— No chodź — powtórzyła za głośno, aż zadzwoniło mi w uszach.

Pierwsze razy przerażają. To pewne. Wahanie i coś ciężkiego w klatce piersiowej. Czułem się, jakbym zaraz miał skoczyć na bungie, bądź z wysokiego klifu, a nie przekroczyć próg domu. Mimo że wszedłem do budynku i zacząłem ściągać buty. Nadal serce biło tak, że mogło równie dobrze wywołać trzęsienie ziemi na wyspie. Moje płuca domagały się powietrza.

Korytarz, do jakiego weszliśmy, był jeszcze ciaśniejszy, niż na początku wydawał się ceglany segment. Może dopadła mnie klaustrofobia. Mój oddech powracał do normalnego rytmu, mimo że przed chwilą jeszcze go wstrzymywałem.

— Tam jest kuchnia. — Carmen wskazała świetliste pomieszczenie. Widziałem długi stół z ciemnego drewna, tak mocno lakierowany, że światło zalewające jego blat, wpadało do korytarza. Carmen bez wysokich butów szła szybciej. Musiałem pół-biec po mieszkaniu, by wiedzieć, gdzie co jest.

— Chcesz? — Zapytała, wyjmując szklaną butelkę z lodówki z logiem „Minute Maid"* — To prawie ambrozja. — Zaśmiała się pod nosem. Chwyciłem za butelkę.

Resztę dolnego piętra zwiedziłem z prawie odmrożoną ręką od „Minute Maid". Była tam tylko kuchnia i skrytka pod schodami. Jak się potem okazało, wszystko w tym mieszkaniu było z ciemnego drewna, albo obite beżową tapicerką. A wszystkie ozdoby takie jak dywan, czy koce, były białe. Jakby żadne kolory nie istniały.

Chciałbym powiedzieć, że mój pokój był inny. Był obłożony plakatami zespołów, których nie znam, miał nowoczesne meble i na pewno nie był beżowy. Rzygałem tym kolorem, a raczej moje oczy, jak tylko wszedłem na górne piętro. Tam nawet obrazy były utrzymane w brązach i beżach. Możliwe, że moje oczy chyba przerzuciły się na sepię.

Niestety mój pokój nie różnił się od innych pomieszczeń. Był ciasny jak cały dom. Wyglądał jak szpital. Większość powierzchni zajmowało pojedyncze łóżko z metalowym stelażem i wielki sprzęt grający z odtwarzaczem, ale i z gramofonem. Szafka, w której były same winyle i zwykłe CD-eki, była czymś kontrastowym. Nie było tam ani jednej płyty w kolorze beżowym.

— Charles wstawił tu Gramofon! — krzyknęła z entuzjazmem Carmen. — Umiesz nakładać płyty?

Zaprzeczyłem ruchem głowy.

Schyliła się do najniższej półki w gablocie i wyciągnęła kartonową kopertę.

— Zobacz. — Stanęła między mną i gramofonem. Jej blond włosy łaskotały mnie w szyję. Czułem, jakby jej perfumy przebijały się przez moje ubranie, a słodka woń była najzwyklejszym powietrzem. W tamtej chwili otulające mnie ramiona były całym światem.

Kierowała moimi rękami. Byłem jej marionetką, ale nie czułem się z tym źle. W ogóle nie czułem nic oprócz gorąca na moich plecach i palącego dotyku na przedramionach. To było dziwne. Elektryzujące. Można powiedzieć, że na swój sposób romantyczne.

— Rozgość się. — Powiedziała, zostawiając mnie z Night in White Satin. Padłem na łóżko, wsłuchując się w melodię, równie dziwnej i elektryzującej piosenki, przez którą miałem dreszcze.

Nie wiedziałem co sądzić o Carmen. Lubiłem mieć wyrobione zdanie. Moi rodzice to ćwoki, które nie umiały się zając swoimi dziećmi. Catherine to samotna dziewczynka, na którą nikt nie zwracał uwagi. Ludzie z sierocińca, to dzieciaki bez przyszłości.

Tymczasem Carmen była w jakiś sposób nie do określenia. Przynajmniej nie jednym zdaniem. Nie wiedziałem, czy mówić o niej, jako o osobie, która wszystkich zostawia, czy jako o ciepłej osobie, którą poznałem tego dnia.

Nadal w mojej głowie kłębiły się różne pytania. Dlaczego uciekła? Czy spotkała rodziców? Kim jest Charles?

Piosenka powtórzyła się już piąty raz, wprawiając mnie w znudzenie i senność. Moje powieki stawały się coraz cięższe, mimo że mózg pracował na najwyższych obrotach, próbując znaleźć odpowiedzi na pytania.

Po całym domu rozniósł się głośny dźwięk, który miał przypominać dzwony, jednak w moim przekonaniu był sztuczny i kojarzył się z budzikiem. Równie głośno, Carmen poprosiła mnie o zejście na dół.

Chciałem powiedzieć „Już mi matkuje" albo „Rządzi się", jednak nie chciałem się nad nią znęcać. Nawet w myślach, które ją nie skrzywdzą.

— ... A to właśnie Marcus — dodała Carmen w trakcie wymiany zdań, której nie udało mi się usłyszeć, z brunetką w średnim wieku. Miała już widoczne zmarszczki, było dość przy kości i nosiła ręcznie robiony sweter i lekko wytarte jeansy. - To nasza sąsiadka. Helena Seeward.

— Hej Marcus. — Zaakcentowała każdą sylabę, jakby mówiła w obcym języku. - Wiele o tobie słyszałam od twojej siostry. — Posłałem jej słaby uśmiech. — Aly, wejdź do środka. — Powiedziała do kogoś za moim plecami. Odwróciłem się w stronę dziewczyny, stojącej w drzwiach domu.

Nie widziałem prawie nic. Żadnych szczegółów twarzy. Światło wpadające przez otwarte drzwi tworzyło złotą aureolę, a biała sukienka falowała przez lekki wiatr, dostający się do pomieszczenia. Wierzcie mi lub nie, chciałem klęknąć i wyrzec się swojego ateizmu, bo mógłbym przysiąc, że stałem naprzeciw najprawdziwszego anioła.

— Hej — powiedziała łagodnie. Odpowiedziałem jej cicho i zachrypniętym głosem. Nie, żeby ją poderwać, ale od prawie-drzemki zaschło mi w gardle. Przynajmniej tak mi się wydawało. Jej włosy, które na początku zdawały się niemal żółte, wtedy wydawały mi się, że są we wszystkich, jasnych odcieniach.

Carmen stwierdziła, że warto pokazać Aly mój nowy pokój. Przez chwilę zastanawiałem się, co nowo poznaną osobę może interesować zwykły pokój, ale najwyraźniej mogło, bo dziewczyna ochoczo przytaknęła.

— Grasz na gitarze? — Wskazała na instrument stojący między ścianą a biurkiem. W ogóle go nie zauważyłem. Zza blatu było widać tylko ciemny gryf.

— Nie. — Odkaszlnąłem głośno. — Tu nic nie należy do mnie.

Dziewczyna rzuciła mi zaciekawione spojrzenie. Miała czujne, zielone oczy, jakby czaiła się na nowe historie i plotki.

— Wiesz, dopiero co się przeprowadziłem, a Carmen mi urządzała pokój — powiedziałem wymijająco.

— Skąd przyjechałeś? — Zapytała, gdy przeglądała płyty na regale. Wyciągnęła jedną z płyt i puściła coś z odtwarzacza. Nie wiedziałem co powiedzieć na jej zuchwałość. Z jednej strony nie czułem się do tych rzeczy specjalnie przywiązany i były mi obojętne, z drugiej wiedziałem, że jest to trochę nietaktowne. Jednak zwrócenie jej uwagi, mogło poskutkować utratą chwilowo jedynej przyjaznej osoby w moim wieku.

— Z Wisconsin.

— Gdzie idziesz do szkoły?

— Czy to przesłuchanie? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Miała nieskończone zapasy pewności siebie. Chodziła wszędzie, jakby wszystko należało do niej, łącznie z ludźmi, z którymi rozmawiała. Już o nic więcej mnie nie pytała. Zaczęła gadkę o swoim liceum i jak tam jest fajnie, i że jakbym tam chodził, to koniecznie musiałbym poznać jakąś Mariah, albo Sarah.

Ułożenie sobie zdarzeń tamtego dnia było trudne. Wyjazd z miejsca, które uznawałem za dom, a przynajmniej miejsce, gdzie spędzę lata dorastania i wyjdę w wieku pełnoletności. Poznanie na nowo osoby, o której myślałem, że wiem parę rzeczy, tymczasem, pozostawiła więcej pytań, niż odpowiedzi. Zaczęcie życia w Nowym Jorku. Poznanie pewnego siebie anioła, o nieanielskich, zielonych oczach i włosach we wszystkich odcieniach.

To wszystko tak bardzo nie pasowało do siebie, a jednak działo się to podczas jednego dnia.



Porzuciła mnieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz