Rozdział 6

550 62 9
                                    


Powrót z The Met był przygnębiający. W domu Carmen nie wiedziałem co z sobą zrobić. Chodziłem w tę i z powrotem zmieniając płyty na gramofonie.

Spokojnie mogłem stwierdzić, że cała ulica, razem z ludźmi, którzy przechodzili, sąsiadami i kotami grzebiącymi w śmietnikach, słuchała razem ze mną wszystkie albumy The Smiths, płytę z wybranymi piosenkami Stone'sów, oraz parę utworów Pet Shop Boys.

— Hej Carmen! – Po segmencie odbiło się echo wesołego głosu.

Nawet nie usłyszałem, żeby zadzwoniła do drzwi. Nim się obejrzałem, po pokoju rozniosło się głośne pukanie. Gorączkowo rozejrzałem się po pomieszczeniu. Nie wiadomo, dlaczego wszędzie leżały ubrania, mimo że nie miałem zamiaru ich założyć, albo chociaż przymierzyć. Przy magnetofonie były porozrzucane papierowe koperty na winyle, a biurko tonęło pod stertą ołówków różnych rodzai i kartek z zapisanymi tytułami, bądź schematycznymi fragmentami obrazów, które zapadły mi w pamięć.

Ten cały bałagan upchnąłem w szafie, dzięki czemu zostało tylko parę zapisanych kartek i bluza zawieszona na krześle.

— Marcus! — Tym razem rozległ się głos Carmen. — Przyszła Aly. Mógłbyś ją wpuścić?

Lekko uchyliłem drzwi z rudego drewna. Na korytarzu widziałem tylko zielone oczy błyszczące w półmroku, lekko zmrużone od uśmiechu. Wpatrywała się wprost na mnie i zacisnęła usta. Nawet nie zapytała, czy może wejść do środka, ale skocznym krokiem wkroczyła do mojego pokoju, gdzie przed chwilą przechodziła istna burza, a ona jakby letni powiew to wszystko odgoniła i przede wszystkim zapaliła światło, co całkowicie rozproszyło mroczną aurę.

Wyjęła ze skórzanej torby laptopa i ze skupieniem poszukiwała gniazdka. Wyjęła też parę pudełek z filmami. Odkaszlnęła.

— Musisz wiedzieć, że Julia Richman to typowe liceum — zaczęła rzeczowym tonem, który całkowicie do niej nie pasował. Jakby czytała mądry referat, ale w gruncie rzeczy nienapisany przez nią. Grzebała coś przy komputerze, a następnie puściła film z denną czołówką sugerującą, że jest to film dla nastolatków. Usiadła ciężko na łóżku. — Niestety na moje barki spadła odpowiedzialność, nauczenia ciebie elementarnych zasad panujących w naszej szkole. Może nie ma u nas wrednych dziewczyn ani przesadnych nerdów, ale jest parę wyjątków...

I tak zaczęła się lista „Zasady panujące w Julia Richman High School". Większość z punktów dotyczyła tego, gdzie najlepiej być, a gdzie nie. Gdy tego słuchałem, było mi niedobrze, a wielka gula rosła w moim gardle z każdą minutą.

— Nie plącz się przy stadionie, kiedy są treningi. Chyba — co jest mało prawdopodobne — będziesz w drużynie.

— Nie podlizuj się nauczycielom, a tym bardziej seniorom*.

Z tych bardziej ogólnych przechodziła do dotyczących poszczególnych osób. Opowiadała o upodobaniach nauczycieli, o tym, komu mogę się spodobać, a nawet, na jakiej lekcji mógłbym wyjść do toalety.

W tle nadal leciał ten sam film, a jego protagonistka rozpaczała nad swoją niedolą, która była spowodowana brakiem wymarzonego chłopaka. Chyba nie przemawiała do mnie konwencja filmów dla nastolatków.

— Aly! — krzyknęła Carmen z dolnego piętra. — Twoja mama się o ciebie dopytuje!

— Powiedz jej, że za chwilę przyjdę — odkrzyknęła jej blondynka. Nie skupiała się na filmie tak samo, jak ja. Aly związywała górną partię włosów, a dla mnie najbardziej zajmującym zajęciem było patrzenie, jak to robi.

Koniec filmu był dosyć przewidywalny. Wszyscy się ze sobą zeszli i jest dodawana do tego pseudo filozofia, która miałaby nadać sens całej produkcji, jednak w moich oczach nadal był to nudny film, niby skierowany do mojej grupy wiekowej.

Pożegnałem się z Aly i mogłem w spokoju znów rozmyślać o tym, co tak właściwie się stało z moim życiem.

Wcale nie byłem zaniepokojony całą sytuacją. Nie wiedziałem, czemu się tak szybko zadomowiłem i mieszkałem z ludźmi, których znałem praktycznie od paru dni. Jednak odnalazłem spokój w tym mieście, w brooklińskiej kamienicy. Zdążyłem uwierzyć, że mam tu rodzinę, która tylko na mnie czekała, by wyrwać mnie z ramion obojętności.



Moja pobudka pierwszego dnia szkoły już nie była taka miła jak poprzedniego. Obudziłem się o siódmej, a feerie kolorów zastąpiła szarość i głuche światło deszczowego Nowego Jorku.

Usiadłem na łóżku, wsłuchałem się w deszcz oraz krzątaninę odbywającą się piętro niżej. Dźwięk ekspresu do kawy, szelest przekładanych gazet, stukot butów o posadzkę i podobny dźwięk bębniących kropli o szybę.

Wstałem i szybko przebrałem się w mundurek. To, co poprzedniego dnia wydawało się nowe, kolorowe i obiecujące lepsze jutro, następnego wciągnęło mnie już w szarość i wszystko to, co wielu chciałoby uniknąć.

Rutyna.

Widziałem ją wszędzie. W mieleniu tych samych ziaren kawy, w czytaniu kolejnych numerów gazet poświęconych ekonomii i ubraniach z tweedu, które tak kochała Carmen.

Niestety wtedy jeszcze nie wpasowałem się w ich życie i wprowadziłem bałagan nie do zapanowania. Ani Carmen, ani Charles nie wiedzieli jak się ze mną obchodzić. Chwilowo byłem tylko małym urozmaiceniem, które wyciągnęło ich z oceanu rutyny.

Ten ranek był niemal taki sam jak poprzedni. Wypiłem kawę. Znów byłem obdarowany prezentem od Carmen, tym razem była to skórzany neseser, który miał mi zastąpić plecak.

Spakowałem do niego, to co potrzebowałem. W sumie to wszystko było jednym wielkim prezentem od nich. Segregatory, długopisy, a nawet blok kartek samoprzylepnych. To wszystko było ich, a ja byłem zmuszony do korzystania z tego, jak byłoby moje od wieków. Było to strasznie krępujące.

Po całym domu rozszedł się dźwięk dzwonka, który zwiastował nadejście Aly. Miała mnie zaprowadzić do szkoły, jakbym szedł do podstawówki.

Ruszyłem za nią.

Gdy wyszedłem, zaśmiała się jak głupia.

— No co? — zapytałem zniecierpliwiony, gdy dziewczyna szła przy mnie i nadal rechotała. Dorośli przechodzący obok nas posyłali nam pełne ciepła i melancholii spojrzenia. Myślałem, że cieszył ich widok roześmianych nastolatków.

Gdy dziewczyna w końcu się opanowała, powiedziała o pryszczu, który był na środku czoła. Odruchowo dotknąłem miejsca, gdzie miałby być. Rzeczywiście. Nie rozumiałem, czemu się śmiała. Sama miała przynajmniej parę krost, mimo, że gdy ją pierwszy raz widziałem, miała nieskazitelną cerę. Nigdy potem nie wątpiłem w magię makijażu.

Nie widziałem nic śmiesznego w tym ani w niczym innym co śmieszyło moich rówieśników. Wcale nie bawiły mnie tego typu sytuację.

— Sztywniak — powiedziała pod nosem. Zauważyła, że nie ruszył mnie ten tekst i nadal jestem obojętny na jej zaczepki. — Chcesz posłuchać? — zapytała, gdy byliśmy na końcu York St., zaraz przy stacji metra, którym mieliśmy dotrzeć do szkoły.

Przytaknąłem.

Miała fenomenalny gust muzyczny albo przynajmniej bardzo podobny do mojego. Weszliśmy do metra w rytmie Eleanor Rigby, a długą drogę pociągiem przebrnęliśmy z What Difference Does It Make?, lecąc cały czas, bez żadnych innych kawałków.

Wysiedliśmy na Hunter College, a resztę trasy, mimo że były połączenia autobusowe, Aly stwierdziła, że musimy tę drogę odbyć pieszo. I to właśnie była moja Golgota.

Na początku spotkaliśmy grupę jej koleżanek. Nigdy nie pamiętałem ich imion, ale nie było to potrzebne, bo Aly często pomijała je i oczekiwała, że ja będę robić to samo, mimo że nie preferowałem takich znajomości, na pokaz. Było to krępujące, bo połowa tych dziewczyn, przynajmniej tak mi się wydawało, była pięćdziesiąt razy ładniejsza i na pewno bardziej zajmująca niż ja.

Jednak męczarnia poznawania nowych ludzi jeszcze się nie zakończyła, bo pojawiła się osoba, której imienia nie mógłbym zapomnieć, nieważne w jak dużym byłbym zaćmieniu. Musiałem.

Wyszedł z kawiarni, dzierżąc papierowy kubek. Ciemne loki opadały na czoło w nieładzie. Mimo że miał mundurek wyglądał sto razy lepiej ode mnie. Noszone przez niego wąskie spodnie, uwydatniały chudość chłopaka.

— Do zobaczenia w szkole Aly! — krzyknęła jedna z dziewczyn, za blondynką, która zatrzymała się przy kawiarni. Ja, jako że nawet nie wiedziałem jak dojść do szkoły, zostałem, obserwując ich wylewne przywitanie.

— Jasper Howie — przedstawił się, dumnie wypinając pierś, jakby jego nazwisko coś mi mówiło.

Czułem się trochę jak kosmita, który wylądował na Manhattanie, co z jednej strony było widać i przykuwało uwagę innych, ale z drugiej nie wiedziałem nic o tych ludziach, a oni ode mnie właśnie tego wymagali.

— Marcus — podałem mu dłoń. — Ambrose — dopowiedziałem, po tym, jak chłopak zapytał mnie o nazwisko. Z lekkim zrozumieniem potakiwał głową.

— Jesteś spokrewniony z Carmen Ambrose, nie? — zapytał, gdy szliśmy wzdłuż Pierwszej Alei. Przytaknąłem. — Moja matka często czyta Harper's Bazar. Uwielbia, kiedy sesje są planowane przez Carmen.

— Dzięki — odpowiedziałem, chociaż nie wiedziałem, czy powinienem traktować to jako pochlebstwo skierowane w moją stronę.

— Wygląda w sumie młodo jak na twoją matkę...

— To jego siostra, głupku — przerwała mu Aly.

Staliśmy przed szkołą. Jasper był strasznie spięty i trochę speszony całą sytuacją. Chyba był typem, który nie lubił robić z siebie głupka, chociaż moim zdaniem nie miałem powodu, by się z niego śmiać.

Aly tylko stała uśmiechnięta i czekała na mnie, aż w końcu zdecyduję się wejść do ceglanego budynku na sześćdziesiątej siódmej**.

*senior to nazwa przypadająca najstarszym uczniom High School. Są to po prostu maturzyści i uczniowie czwartej klasy. (Matury, czyli testy SAT piszę się w trzeciej, a nie w czwartej klasie).

**Oczywiście chodzi o ulicę - E 67 Street.

Porzuciła mnieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz