Rozdział 9

197 36 5
                                    



Już w drugiej połowie listopada nie poznawałem samego siebie.

Moje włosy stały się jeszcze bardziej mysie, oczy bardziej podkrążone i matowe, bez błysku. Miasto dusiło mnie w szklanych ścianach wieżowców i ciemnych ulicach. Dźwięk klaksonów i zapach spalin ogłuszał moje zmysły. Wszystko w moim ciele słabło — łydki piekły od najmniejszego ruchu, nie mogłem się skupiać na najprostszych zadaniach, potrafiłem stać pod prysznicem godzinę, do czasu aż ktoś walił w drzwi i nie wybudził mnie z letargu.

Wszystkie problemy, a raczej trudności, które sobie wymyślałem, stawały się małymi końcami świata. Śmiejący się parę metrów dalej członkowie drużyny koszykarskiej, na pewno mnie obgadywali. Potykając się o czyjąś nogę, byłem pewny, że specjalnie ją podstawił.

Między Carmen a Charlesem też coś się kroiło, a przynajmniej tak mi się wydawało. Nie wiedziałem co, ale z pewnością nic dobrego. Gdy tylko przebywałem z nimi w jakimś pomieszczeniu, milkli, lub zmieniali temat na coś w stylu „A co tam u ciebie w pracy" albo „Chyba musimy pojechać na zakupy—brakuje nam pietruszki". Gdyby tak było raz albo dwa, zrozumiałbym. Byli dorośli, a ja co dopiero zacząłem liceum, jednak gdy słyszałem tę samą gadkę o zakupach, trafiał mnie jasny szlag.

Mimo wszystko nie krzyczałem, nie tłukłem naczyń, ani nie biłem przypadkowych osób. Nie robiłem nic, co mogło nie spodobać się Carmen, Charlesowi, Aly, czy reszcie świata. I to mnie powoli męczyło.

I właśnie, wtedy kiedy przeżywałem czas, w którym wszystko zlewało się w jedno, jakbym znów wrócił do koszmarnej szarości Wisconsin, zainteresowałem się grupką nastolatków, do których chyba nie dotarło, że epoka Rock'n'rolla minęła jakieś pół wieku temu. Wszyscy mieli zaczesane do tyłu włosy, a odważniejsi zamiast marynarki zaliczającej się do szkolnego mundurka, mieli skórzane kurtki motocyklowe.

— Hej, ty.— podszedł do mnie jeden z chłopaków, stojących na rogu budynku, gdy czekałem na Aly, oparty o fasadę szkoły.— Masz ogień?—zapytał nerwowo. Wyglądał na najmłodszego z całej grupki i chyba trochę się bał, by nasza wymiana zdań nie dotarła do uszu któregoś z nauczycieli.

— Jasne — odpowiedziałem z niemałą satysfakcją, myśląc o zapalniczce w tylnej kieszeni. Jakieś dwa tygodnie wcześniej leżała na stole w kuchni i jakoś tak wyszło, że miałem ją i tamtego dnia.

Nie wiedziałem, do kogo mogła należeć — ani Carmen, Charles, ani Matka Aly, wstępująca często na kawę, nie palili. Chyba tak próbowałem usprawiedliwić fakt, że jeszcze znajdowała się w mojej kieszeni, a sam nie zapytałem, czy nie należy ona do któregoś z lokatorów, czy sąsiadów.

Nastolatek zaprowadził mnie do reszty grupy, stojącej przy rogu budynku. Stało tam z pięciu byków, znałem ich raczej z widzenia, z którymi nigdy nie warto było zaczynać.

Za to za dziewczynami z tej grupy wielu skakało w ogień. Byłbym kłamcą, gdybym stwierdził, że te dwie, nie były ładne, dlatego tym bardziej zdziwiłem się, że nie było żadnej trzeciej, pięknej dziewczyny, ale Tatiana — z dłońmi schowanymi w kieszeniach luźnej kurtki pilotki i obłokami pary wokół ust. Jej wielkie oczy drążyły mnie na wskroś.

—Daj to człowieku, bo zaraz skonam — oznajmił na wstępie najwyższy chłopak, z przylepioną do jego ramienia czarnowłosą dziewczyną. Bezceremonialnie podałem mu czerwoną zapalniczkę.— Niezłe cacko — stwierdził, obracając ją w dłoni. Wyglądała na starą, a ich chyba jarały takie rzeczy.

—Chcesz?— To pytanie przewijało się zbyt często, gdy byłem nastolatkiem. U tego chłopaka towarzyszyła wdzięcznie wyciągnięta ręka z paczką i przymknięte powieki, jakby myślał, że dzięki temu będzie wyglądał jak James Dean, bądź młody Marlon Brando. Przytaknąłem i wyciągnąłem niezdarnie jednego papierosa, prawie go upuszczając i ruszyłem za resztą grupy w bardziej ustronne miejsce.

—Słuchaj, jak nie chcesz, to tego nie rób. — Podeszła do mnie Tatiana. Stałem w bezpiecznej odległości od innych, którzy siedzieli na schodach przeciwpożarowych. Stopnie pięły się po jednej z wielu kamienic w okolicy szkoły.

Nie chciałem, aby moje nieporadne obycie z tytoniem, widziało więcej ludzi niż to potrzebne.

Wydawało mi się zabawne, jak wielu stało tuż przy ogrodzeniu, oddzielającym teren szkoły od małej wewnętrznej uliczki, pełnej kontenerów, gdzie zapach odpadów mieszał się z dymem tanich papierosów. Od kamer, czy pracowników szkoły, czuwających nad porządkiem, chronił ich, a w tamtej chwili również mnie, wysoki mur i śmietniki zasłaniające schody, gdzie każdy raczył się wszystkim, co pozwalało mu jakoś przetrwać do końca dnia. Byłem pewny, że żadne uzależnienia nie było mile widziane w ich domach. Wydawałoby się, że papierosy to najmniej szkodliwa używka, którą raczyli się nastolatkowie po zajęciach.

Spojrzałem na Tatianę, która oddała mi zapalniczkę.

—Serio—dopowiedziała pewnie, jakby miałoby mnie do czegoś przekonać. Kusiło mnie, by spróbować tego, co wypełniało płuca, tych wszystkich popularnych ludzi. Tyle lat odmawiania tym typom, olewania ich, poszłoby na marne. —Jeżeli ma się zmarnować, to lepiej oddaj.

Za późno.

Może chciałem jej zaimponować, stać naprzeciw niebrzydkiej dziewczyny i niedbale opierając się o mur, trzymać szluga w drugiej i rozmawiać jak równy z równym. Jednak mój pierwszy raz wyglądał, tak strasznie, że nie wiem, czy kiedykolwiek mogłem liczyć na kolejne spotkania na tyłach szkoły i kolejne darmowe papierosy.

—Co, pierwszy raz?—zaśmiał się ten sam chłopak, który był zachwycony moją zapalniczką. Z tą samą dziewczyną u boku, stanął obok. Zakasłałem, jakby w odpowiedzi.— Nie ma co się przejmować. Ja myślałem, że się zrzygam, gdy pierwszy raz zapaliłem.

Nie dziwiłem się mu. Też tak myślałem.

—Znacie się Tat?— Okropne zdrobnienie.

—Siedzimy obok siebie na historii sztuki—odpowiedziała zdawkowo, pochylając się nad niedopałkiem, który rozdeptała.

Uwaga wszystkich skupiła się na odgłosach pochodzących od strony ulicy. Stała tam piątka uczniów naszego liceum. Wszyscy poruszali się z gracją i pewnością siebie, jakby świat należał do nich. Wszyscy byli do siebie podobni: tak samo zaczesane gładko włosy i elegancko nudne mundurki. Każdy z nich już miał zapalonego papierosa, trzymanego nonszalancko między palcami.

—Zmywamy się co?— Mruknął i razem z „Tat", która nieco zmarkotniała, odeszli, omijając grupkę chłopaków.

Resztę mojej przygody z pierwszym papierosem przeżyłem w towarzystwie zostawionej, przez tamtego chłopaka dziewczynie.

—Jak masz w ogóle na imię?—zapytałem porzuconą czarnowłosa. Zaśmiała się pod nosem.

Jak po chwili się okazało — Sarah. Wszystko mówiła prosto z mostu. Jednak cecha, która powinna przysporzyć jej samych profitów, sprawiła, że wszyscy „Rock'n'Roll'owcy" musieli porzucić oddawanie się swoim nałogom i biec jak najszybciej się dało, bo dziewczyna postanowiła nawrzucać jednemu z tych gładko ulizanych kolesi.

„Musicie tu cały czas przyłazić? Tat nie może nawet tu mieć spokoju?". Jej słowa wypowiedziane niezbyt przyjemnym głosem, nawet po tak emocjonującej ucieczce przed chętnymi do bójki chłopakami, nie dały o sobie zapomnieć.

— Będę się zbierał— rzuciłem zdyszany do Sarah'y.

Było zdecydowanie za późno na mój powrót do domu. Dochodziła siedemnasta, a ja nawet nie przekroczyłem bramki w metrze.

Mogłem się spodziewać jaka będzie reakcja Charles'a.

Porzuciła mnieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz