Sherlock

3.3K 372 71
                                    

John jak w transie wziął telefon Violet i wpisał numer Sherlocka, który nadal pamiętał. Stres i grypa sprawiały, że był prawie bezwładny, jakby miał zaraz zemdleć. Wykonywał więc tylko ruchy, niczym marionetka w rękach Violet. Przyspieszył oddech, małe, mieniące się kropelki potu spływały mu z czoła. Wcisnął zieloną słuchawkę, włączył na głośnomówiący i czekał. Wszyscy zamarli, przestali nawet oddychać, nerwowo wlepiając spojrzenia w telefon. Jeden sygnał, drugi, trzeci... Koniec. Ktoś odebrał. Po obu stronach słuchawki martwa cisza. Johnowi serce podeszło do gardła. Violet klepnęła Johna ponaglająco w ramię. Ledwo wykrztusił z siebie jedyne słowo, które wypowiadał bez zastanowienia, odruchowo.

-Sherlock? - nie był w stanie dobrać żadnych innych słów

Cisza.

- Sherlock, mamy poważny problem. Wiem, że nam pomożesz. Spotkajmy się w opuszczonej fabryce przy rzece o 5.30 - Violet strzelała słowami jak z procy, żeby zdążyć powiedzieć wszystko zanim Holmes się rozłączy.

John ledwo trzyma telefon w trzęsącej się z nerwów ręce. Był blady jak ściana.

Cisza. Połączenie przerwane.

- Rozłączył się - stwierdził niezbyt odkrywczo Lestrade - Co teraz?
- Tym razem przyjdzie. Wiem to - powiedziała usatysfakcjonowana kobieta - Tylko musimy doktorka poskładać do kupy. Mamy 3 godziny - rzuciła, klepiąc Johna po ramieniu - Dobra robota.
- Czy to naprawdę był on? - spytał doktor drżącym głosem
Violet rzuciła mu tylko porozumiewawcze spojrzenie i poszła do pani Hudson po leki na grypę.
Nagle Mycroft jakby ocknął się z transu, ruszył z miejsca i szybko wyszedł z mieszkania, zupełnie bez słowa. Greg chciał go gonić, ale zanim w ogóle wstał, Holmes siedział już w swojej czarnej limuzynie, niespokojnie rozmawiając z kimś przez telefon.
- A tego gdzie znowu poniosło? - powiedział niby do Grega, niby do siebie John
- To normalne, często mu się to zdarza. Ale wyglądał na zaniepokojonego. Wydaje mi się, że to ma związek z całą tą sprawą. Z kim mógł rozmawiać? Z... Sherlockiem? - ani Lestrade, ani John nie byli do końca pewni czy ich przyjaciel na pewno leży teraz na cmentarzu, kilka metrów pod ziemią
- To nie możliwe żeby on żył. Dałby nam znać. Nie pozwoliłby żebyśmy przeżywali żałobę. Nie zrobiłby nam tego - Watson wahał się niemiłosiernie. Rozsądek podpowiadał mu żeby nie wierzyć w te bzdury o sfingowanej śmierci Sherlocka, a jednocześnie serce kazało uparcie nie tracić nadziei. Przecież nigdy na dobrą sprawę nie widział zwłok Sherlocka...
Greg spojrzał przez okno na mokrą od ciagłego deszczu ulicę. Nie było tam limuzyny Mycrofta. Westchnął cicho i rzekł pod nosem
- Tak cholernie mało o nim wiem - po czym przykrył leżącego na kanapie Johna kocem, a sam ciężko opadł na fotel
- Czy.. - doktor nie był pewien czy powinien pytać - czy ty i Mycroft...
W tym momencie do pokoju wparowała Violet i pani Hudson, po czym zaczęły najszybsze leczenie grypy w dziejach Anglii.
Po krótkiej drzemce, milionie herbat, leków i "ciasteczek na wzmocnienie" od pani Hudson (która zarzekała się że nic w nich nie było, lecz świetny humor każdego kto je zjadł, pozostawiał wiele watpliwości) John w końcu poczuł się lepiej. Nie znaczyło to jednak nic dobrego, ponieważ miał teraz jechać na spotkanie z przyjacielem, w którego "żywość" nie do końca wierzył i którego miał przekonać, by oddał się w ręce jakiegoś bandyty w zamian za jego rodziców.
Zapowiada się wyśmienite popołudnie.
Zbliżała się 5, co oznaczało wyjazd do fabryki. John ociężale zwlókł się z kanapy, ubrał czarną kurtkę ze skórzanymi wstawkami i ruszył do drzwi, żegnając się z nieświadomą niczego panią Hudson i obiecując częściej odwiedzać kobietę. Na dworze czekali na niego Violet i Greg, dyskutując głośno na jakiś temat, lecz gdy tylko John wyłonił się zza drzwi, przerwali szybko rozmowę. Chodziło pewnie o Sherlocka. Zawsze jeśli ktoś kończył rozmowę, gdy Watson pojawiał się w polu widzenia, chodziło o detektywa. Wiedzieli, jak bardzo lekarz cierpiał na samą myśl o przyjacielu.
Wsiedli wszyscy do taksówki (Greg wyjątkowo nie przyjechał radiowozem) i w ciszy wpatrywali się w zatłoczone pomimo deszczu ulice pięknego Londynu. Ah, co to jest za miasto. O każdej porze dnia i nocy, niezależnie od pogody, tętniło życiem jak żadne inne miejsce na świecie. Wychodząc z domu, czuło się jakby wychodziło się na prawdziwą przygodę, a nie po bułki do najbliższego Sainsbury's. John kochał to miasto niewyobrażalnie mocno. Niewyobrażalnie bardzo kojarzyło mu się też z Sherlockiem. Idąc z nim gdziekolwiek, zawsze czuł się jak na polu bitwy. Bitwy, którą zawsze wygrywał, nawet jeśli szedł wtedy oglądać kolejne zwłoki w kostnicy. Lubił to życie.
Tamto życie.
Watson w czasie drogi przypominał sobie wszystkie momenty spędzone z Sherlockiem, te dobre i te gorsze. Na myśl o tym aroganckim dupku "geniuszu", który nie znał się nawet na układzie słonecznym na twarzy Johna zagościł nawet chwilowy uśmiech. Myślał też o skoku Sherlocka, o pogrzebie i żałobie, która musiał przeżywać. Czy Sherlock naprawdę żyje? Po co miałby się ukrywać? Dlaczego w ogóle jadę do tej opuszczonej fabryki? Tyle pytań, na które doktor nie potrafił odpowiedzieć.
- Jesteśmy na miejscu - rozmyślania przerwał mu donośny głos taksówkarza
Minęło zaledwie pół godziny, choć dla Johna były to całe wieki. Wygramolił się z taksówki i ujrzał przed sobą ogromny stary budynek, a właściwie same mury, które wyglądały jakby miały się lada chwila zawalić. Przynajmniej nikogo tu nie spotkają. Oprócz Sherlocka. Podobno. Stali przy rzece, wlepiając puste spojrzenia w architektonicznego giganta.
Violet ruszyła pierwsza. Szła szybko i pewnie. Za nią Greg, a na końcu powoli stąpał John, rozglądając się dookoła. Weszli głównym wejściem i stanęli przed trzema korytarzami.
- Panie przodem - rzucił Greg, widząc, że Violet nie ma pojęcia dokąd iść. Nie polubił jej i było to widać.
Watson wyręczył kobietę i poszedł pierwszym lepszym korytarzem ku wnętrzu fabryki. Serce biło mu coraz szybciej, lecz sam nie wiedział dlaczego, bo przecież uważał, że Sherlock nie żyje. Chyba. Szedł równym, spokojnym tempem, choć serce waliło mu już jak szalone, a adrenalina buzowała w całym ciele. Zmierzył sobie tętno, takie zboczenie zawodowe. Nie nadążał liczyć co oznaczało, że było niewyobrażalnie wysokie. Na końcu ciemnego korytarza znajdowała się ogromna hala produkcyjna ze starymi urządzeniami. Łagodne światło zachodzącego słońca, wpadające przez okno, nadawało temu miejscu trochę straszny klimat.
- Co teraz? - spytała kobieta, która wygladała na zdziwioną tym, że Sherlock nie wyskoczył z tortu na imprezie powitalnej.
Nikt nie za bardzo miał pomysł co mają teraz zrobić. John był cholernie zawiedziony co powodowało jeszcze złość, irytację i wszystkie możliwe negatywne emocje na raz. Zwrócił się wtedy do Violet z wyrzutem.
- Bez sensu, nie wiem po co w ogóle cię słuchałem. Zamiast być w pracy, stoję sobie w opuszczonej fabryce czekając, aż łaskawie pojawi się mój martwy przyjaciel, żeby przekonać go do ratowania swoich rodziców poprzez oddanie się w ręce jakiegoś psychola. W życiu nie robiłem niczego równie idiotycznego! - skrzywił się pogardliwie
Nagle usłyszał ciche prychnięcie zza jednej z maszyn stojących w najciemniejszym miejscu w hali.
- Najechałeś na Afganistan - powiedział ironicznie, niskim głosem i z bardzo brytyjskim akcentem mężczyzna w długim płaszczu, wyłaniający się z cienia. To mogło oznaczać tylko jedno.

Sherlock

I miss you SherlockOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz