Miałem szesnaście lat, kiedy zostałem członkiem sto czwartego oddziału kadetów, ukończywszy trening jako siódmy w rankingu najlepszych przyszłych żołnierzy. Miałem niewyobrażalne szczęście, że mi się to udało, w końcu jedynie pierwsza dziesiątka mogła dostąpić tego zaszczytu, by pójść do Oddziału Żandarmerii.
W wieku szesnastu lat miałem szansę spełnić swoje marzenia – mając przy swoim boku przyjaciół, mogłem służyć samej rodzinie królewskiej, chronić zarówno ją, jak i ludność głównej dzielnicy za murem Sina. Mogłem zostać żołnierzem, walczącym o bezpieczeństwo kraju.
Szesnasty rok mojego życia był bardzo znaczący.
Ponieważ w wieku szesnastu lat również się zakochałem.
Jeśli mam być szczery, to bardzo dziwna sprawa z tym zakochaniem. Na początku byłem święcie przekonany, że to tylko „lubienie". Dogadywaliśmy się, mieliśmy sporo tematów do rozmów, lubiliśmy swoje towarzystwo. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że w gruncie rzeczy ta osoba znaczy dla mnie zdecydowanie więcej.
Drugim faktem było, że „ta osoba" była chłopakiem, jak ja - rok ode mnie młodszym kadetem, który w pierwszej dziesiątce zajął szóste miejsce. Z początku niewiele mieliśmy ze sobą do czynienia, jednak niemal od razu przykuł moją uwagę.
Jean Kirstein. Średniego wzrostu, o jasnobrązowych włosach z ciemniejszym tyłem i piwnych oczach. Był chyba najszczerszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek przyszło mi poznać – zawsze mówił to, co myślał, nawet jeśli mógł tym kogoś urazić, lub wywołać bójkę. Z jednej strony to była dobra cecha, z drugiej nieco niekorzystna. Ale wyglądało na to, że on się tym nie bardzo przejmował.
Szczerze mówiąc, to trochę się go wówczas obawiałem. Chciałem z nim porozmawiać i bliżej go poznać, ale jego pewna siebie mina i skłonność do wyrażania szczerej opinii na temat człowieka, odrobinę mnie onieśmielała. Bałem się, że coś mu się we mnie nie spodoba.
Jakiś czas później dosłownie śmiałem się z siebie samego. Oczywiście, nigdy nie powiedziałem Jeanowi o moich obawach, w końcu kto na moim miejscu by się na to odważył? To nie tyle zawstydzające, co raczej zdecydowanie żenujące. Ważne jednak było, że ostatecznie się zaprzyjaźniliśmy.
No właśnie.
„Zaprzyjaźniliśmy".
– Jak ty ścielisz do łóżko?- zapytał Jean, podchodząc do mnie.- Poduszka ma być z drugiej strony!
– Eh? A co za różnica?- zdziwiłem się, spoglądając na moją poduszkę, którą ułożyłem po stronie drzwi, a nie okna jak w przypadku pozostałych trzech łóżek.
– Aż tak bardzo chcesz się wyróżniać, Marco?- Jean uśmiechnął się do mnie, opierając o pryczę dwupiętrowego łóżka i krzyżując ręce na piersiach.
– Wcale nie próbuję się wyróżniać – zaprotestowałem, rumieniąc się lekko.- Już ci mówiłem, że nie po to idę do Żandarmerii, by być bezpiecznym za murem Sina. Zostanie żołnierzem króla było moim celem, odkąd tylko nauczyłem się marzyć!
– Jasne, jasne.- Jean przymknął oczy, rozkładając ręce i wzruszając ramionami.- Nic przecież nie mówię! Razem pójdziemy do Żandarmerii i będziemy razem służyć tym powolnym grubaskom.
– Ty i te twoje sceptyczne nastawienie – westchnąłem z uśmiechem, klepiąc poduszkę, by nabrała wygodniejszego kształtu.- Gdzie Connie i Franz?
– Licho wie.- Jean podszedł do swojego łóżka, znajdującego się ledwie dwa kroki od mojego. On również spał na dole, ale tylko dlatego, że do naszego pokoju dotarł jako ostatni – ja i Franz uzgodniliśmy, że to on będzie spał na górze, Connie zaś sam zdążył się już rozgościć. Biedny Jean był więc zmuszony zająć dolne łóżko, choć nie obeszło się bez niewielkiej dawki dogryzania sobie nawzajem.